Site icon Ostatnia Tawerna

Zapnijcie pasy, czas na podróż w hiperprzestrzeni – przedpremierowa recenzja filmu „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie”

Kto z nas nie słyszał, że Han Solo jest tylko jeden, bo jest nim Harrison Ford? To główny powód, dla którego byłam krytycznie nastawiona do tego filmu. Poza tym, nie oszukujmy się, fani Gwiezdnych Wojen ubolewają nad przejęciem Lucasfilmu przez The Walt Disney Company. Przed seansem nie spodziewałam się więc wielkich wrażeń – jednak zostałam mile zaskoczona.

Space Opera, czyli kiedy Han poznał Sokoła

Akcja filmu rozpoczyna się na Korelii – rodzinnej planecie tytułowego bohatera. Poznajemy warunki, w jakich wychowywał się najlepszy przemytnik w galaktyce. Młody indywidualista ma jedno marzenie – zostać pilotem. Widzimy też narodziny jego przyjaźni z Chewbaccą, której okoliczności nie są sprzyjające, lecz Han Solo w typowy dla siebie, beztroski sposób radzi sobie z przeciwnościami losu. W międzyczasie stajemy się świadkami początków nielegalnych działań Hana, dużą rolę odrywa tu postać Tobiasa Becketta (w tej roli świetny Woody Harrelson). To właśnie on wprowadza bohatera w przestępczy półświatek. Jego dewiza brzmi: „Każdego podejrzewaj o zdradę. Unikniesz wtedy wielu rozczarowań”. Razem pracują dla niebezpiecznego gangstera, Drydena Vosa (Paul Bettany), którego postać w filmie miała wielki potencjał – niestety, nie został on do końca wykorzystany.

Niniejsza produkcja nie byłaby prawdziwą historią Hana Solo bez jego największej miłości – Sokoła Millenium. Mamy zaszczyt poznać poprzedniego właściciela statku – Lando Calrissiana (Donald Glover) – postać tak barwną, że prawdopodobnie doczeka się własnej historii na dużym ekranie.

Fabuła, choć przewidywalna, została przedstawiona w świetny sposób. Aktorzy zdecydowanie poradzili sobie z wysoką poprzeczką najsłynniejszej space opery na dużym ekranie. Mimo że wszyscy znamy wiele historii z życia koreliańskiego przemytnika, film odpowiada nam na tyle samo pytań, ile po sobie pozostawia.

Każdy ma swoje 5 minut

Alden Ehrenreich jako Han Solo jest… poprawny. Widać, że stara się zbyt dokładnie odzwierciedlić grę aktorską Harrisona Forda. Co by nie zrobił. Aldenowi brakuje szelmowskiego uśmiechu i fordowskiego błysku w oku, by w pełni wyjść na prawdziwego drania o wielkim sercu. Udźwignął brzemię odegrania kultowej postaci najlepiej jak umiał, dzięki czemu efekt był… zadowalający.

Przed seansem nie byłam pewna, czy po roli Daenerys Targaryen w Grze o Tron Emilia Clarke poradzi sobie z postacią z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Grając Qi’Rę, udowodniła, że nie jest aktorką jednej roli. Jej postać jest tajemnicza, jednak szczegółów zdradzać nie będę. Twórcy mogli zdradzić nam więcej o niej samej. Po seansie czułam bowiem niedosyt, zupełnie jakby brakowało paru szczegółów z życia bohaterki.

Woody Harrleson często gra cynicznych oszustów, którzy do świata podchodzą z dużym dystansem i ironicznym poczuciem humoru. I jest w tym świetny. Dlatego cieszę się, że to on dostał rolę Tobiasa Becketta, przewodnika Hana po zbrodniarskim świecie.

Poprzednim właścicielem Sokoła Millenium był Lando Calrissian (grany przez Donalda Glovera). Wraz ze swoim robotem – drugim pilotem L3-37, podbijali galaktykę przed „erą Hana”. Były przemytnik po filmie stał się jedną z moich ulubionych postaci. Myślę, że w dużej mierze jest to zasługa Donalda, który nie tylko odegrał tę rolę – on po prostu stał się Lando.

Wielki potencjał tkwił w Paul Bettanym, grającym Drydena Vosa. Jako nieprzewidywalny gangster był niezwykle intrygujący. Mimika twarzy, ton głosu i jego irracjonalne zachowania złożyły się na postać złoczyńcy ze skomplikowaną psychiką. Cały czas zastanawiałam się, co też siedzi mu w głowie. Moim zdaniem było go zdecydowanie za mało.

Widać, że twórcy planowali dać każdej postaci swoje pięć minut. Z jednej strony to bardzo dobry zabieg, ponieważ dostajemy cały wachlarz osobowości, z drugiej jednak nie poznajemy ich wszystkich do końca, przez co nasza rozbudzona ciekawość nie zostaje zaspokojona.

Czym byłyby Gwiezdne wojny bez galaktycznych pościgów?

Jak to bywa, w uniwersum Star Wars, nie zabrakło pościgów, strzelaniny i charakterystycznego odgłosu blasterów. Oprawa wizualna trzymała wysoki poziomi – kadry na Korelii były odpowiednio mroczne, a kultowy Sokół Millenium dopracowany w każdym calu, natomiast rasy na poszczególnych planetach zachwycały różnorodnością. Z kolei jak przystało na „Kino Nowej Przygody”, nie brak tu nawiązań do poprzednich części. Zagorzali fani nie raz uśmiechną się widząc na przykład pierwszą podróż Hana Solo oraz Chewbacci najbardziej znanym statkiem kosmicznym.

Muzyka stworzona przez Johna Powella momentami przyprawia o gęsią skórkę. Nie brak tu znanego wszystkim głównego wątku Gwiezdnych Wojen, choć jest on nieco zmodyfikowany. Nie bójcie się, mimo to trudno tu o melodyczne zgrzyty.

Czy warto iść do kina?

Disney idzie w dobrym kierunku. Nie stawia już tylko na młodą widownię. W końcu nie należy zapominać o najważniejszych odbiorcach, którymi są fani wychowani na starych trylogiach Gwiezdnych Wojen. Myślę, że wytwórnia Myszki Miki posłuchała głosu rozsądku, a co najważniejsze – słów krytyki – i powoli wkracza na właściwy tor. Historia o Hanie Solo podniosła poprzeczkę kolejnym produkcjom. Na seans szłam bez wielkich oczekiwań, byłam wręcz nastawiona bardzo negatywnie. W końcu Ford jest we mnie silny. Nie da się go podmienić. Jednak ku mojemu zaskoczeniu, z kina wyszłam naprawdę zachwycona, do czego przyczyniły się niebanalni bohaterowie.

Nie spodziewałam się tak dobrego kawałka kina. Jestem zdecydowanie na tak.

Nasza ocena: 8,5/10

Dobra zabawa gwarantowana. Niech moc będzie z wami!



FABUŁA: 8/10
BOHATEROWIE: 8/10
OPRAWA WIZUALNA: 10/10
OPRAWA MUZYCZNA: 8/10
Exit mobile version