Rynek indie gier to świetne pole na eksperymentowanie z gameplayem, konwencją, a przede wszystkim z oprawą wizualną. The Flame in the Flood to jeden z lepszych przykładów , jak dzięki nietypowej grafice można urozmaicić rozgrywkę.
W The Flame in the Flood wcielamy się w młodą dziewczynę, która wraz z psem przybłędą o imieniu Ezop, podróżuje przez zalaną powodzią Amerykę. Musi zadbać nie tylko o zdobycie pożywienia czy wody pitnej, ale także stan techniczny swojej niewielkiej tratwy i zabezpieczenie się przed potencjalnymi zagrożeniami. Za grą jednak nie stoją amatorzy, ale weterani rynku gier, twórcy takich tytułów jak BioShock, Guitar Hero czy Halo. Czy to wystarczy, aby zagwarantować grze sukces?
Rozgrywka dzieli się z grubsza na dwa elementy: spływ tratwą oraz przeszukiwanie suchych terenów. Zdarzy nam się też spotkać kilka postaci, z którymi będziemy mogli porozmawiać, żeby poznać ich mniej lub bardziej interesujące historie.
Ja bym tego nie jadła na twoim miejscu…
Element survivalowy został bardzo przyjemnie dopracowany. Zapasów jest mało, a czasami trzeba się nieco natrudzić, żeby nawet znaleźć coś do jedzenia na łonie na natury. A i nie wszystko nadaje się do zjedzenia. Bardzo łatwo o zatrucia pokarmowe, robale i inne gastro-nieprzyjemności. Jak to mawiał mój znajomy podróżnik – w dziczy czasami większym zagrożeniem niż pająki i węże jest woda. Jeszcze w żadnej grze nie odczułam tego tak, jak w The Flame in the Flood (w dziczy też nie bardzo, ale to raczej przez to, że jeszcze się do niej nie wybierałam). Dlatego warto zbierać nie tylko żywność, ale też składniki leków na każdą potencjalną dolegliwość, w przeciwnym przypadku długo nie pociągniemy.
Podobnie sprawa ma się z pływaniem tratwą. Początkowo wymaga nabrania nieco wprawy, z czasem jednak dużo bardziej irytujące jest to, że nie do każdej lokacji damy radę dopłynąć. Wysiąść na ląd możemy tylko w określonych miejscach, a te często się ustawione tak, aby spływając z nurtem rzeki dało się podpłynąć tylko do jednego. Warto więc z wyprzedzeniem planować, czego potrzebujemy i kierować się do najbardziej potrzebnych miejsc. Wszystko to na początku może być bardzo irytujące, ale… tylko na początku, co wiąże się z główną wadą całej produkcji.
Nie żyjesz. Chcesz zacząć od nowa?
The Flame in the Flood to roguelike, zatem warto się przygotować na częste umieranie na wiele sposobów. O ile to samo w sobie jest w pewien sposób ciekawe, o tyle przez częste umieranie dość szybko odkryjemy największy mankament gry. Powtarzalność. Lokacji jest tylko kilka typów, a wszystkie wyglądają praktycznie tak samo. Ponadto wszystkie mają podobne zasady – od rodzaju lokacji zależy co na niej znajdziemy – w szpitalach medykamenty, w kościele schronienie, w obozowiskach zapewniające ciepło ognisko, przy którym można też upichcić trochę jedzenia na zapas. Dość szybko też zapamiętamy listę najpotrzebniejszych składników, bo niezbędnych przedmiotów, które możemy stworzyć, też nie jest zbyt wiele.
Wszystko jest do bólu powtarzalne, a wiele miejsc aż prosi się o rozbudowanie. Chociażby spotykane postaci, z którymi odbędziemy kilka mdłych dialogów, mogłyby stać się ciekawymi smaczkami o świecie, albo chociaż sposobem na przemycenie kilku interesujących historii. Pies Ezop też mógłby otrzymać kilka usprawnień. Chociaż jest nieśmiertelny, nie może też walczyć, nie potrzebuje również wody, ani jedzenia, cała jego rola ogranicza się w zasadzie do przenośnego plecaka. A przecież można by móc się nim w jakimś stopniu opiekować, chociażby dbając o to, żeby nie nabawił się pcheł, aby te nie przeszły później na nas i wszystkie posłania, ubrania itp. Byłby też znacznie ciekawszym towarzyszem, gdyby gra chociaż w minimalnym stopniu pozwalała na wchodzenie w interakcje z nim.
Tę rozgrywkową toporność w pewnym stopniu rekompensuje ciekawa oprawa graficzna. Chociaż sam styl wizualny nie do końca wpisuje się w mój gust, zdecydowanie sprawa, że cały tytuł nabiera niepowtarzalnego klimatu i smaczku. Gdyby to była zwykłe grafika 3D, wszelkie mankamenty gry byłyby dużo bardziej doskwierające, a sam tytuł zaledwie niskich lotów średniakiem. Jednocześnie jednak boli wszędzie taka sama i totalnie zwykła czcionka, która sprawia wrażenie, jakby ktoś wysublimowane danie o rozmaitych smakowych nutach polał ketchupem. Wszystkiemu towarzyszy też bardzo przyjemna i klimatyczna muzyka.
To jeszcze nie jest to
The Flame in the Flood miało wszelkie predyspozycje, aby stać się topowym survivalem. Chociaż strona rozgrywki skupiona na przetrwaniu jest ciekawa i odpowiednio utrudniona, nieco brakuje jej jakichś drobnych wariacji. Kilku dodatkowych leków, które mogłyby działać podobnie do tych, które już mamy, czy dodatkowa odzież decydująca o tym, jakie reakcje będą zachodzić między postacią a otoczeniem (np. przyjemna suchość gumiaków, czy sztormowa kurtka, dzięki której burze byłby nam nie straszne, ale za to dużo bardziej odczuwalne stałoby się słońce).
Mnie gra na początku bardzo wciągnęła, jednak po kilku godzinach rozgrywki stała się monotonna. Chociaż ciekawy styl graficzny zdecydowanie poprawił jej odbiór, widać wyraźnie, że to za mało, aby podbić rynek gier. Jeżeli szukacie dobrego survivalu w nietypowym stylu graficznym lepiej pewnie będziecie się bawić przy nieco psychodelicznym Don’t Starve czy brutalne i bezkompromisowe This War of Mine.
Nietypowa oprawa graficzna i duży poziom trudności sprawiają, że Flame in The Flood to dość ciekawa gra. Niestety jednak to za mało, żeby przyciągnąć do siebie na dłużej.