Site icon Ostatnia Tawerna

Zagroda Indyków – „Slime Rancher”

Studio Monomi Park stworzyło niewątpliwie najsłodszą grę w jaką było dane mi zagrać. Wszystko co może wyglądać uroczo i słodko właśnie tak wygląda. Jednak Slime Rancher nie jest skierowany wyłącznie do najmłodszych i każdego może przyciągnąć do komputera na długie godziny. Co takiego mają w sobie symulatory, że aż tak mocno nas wciągają?

Będąc młodą graczką

Jeszcze będąc w podstawówce zetknęłam się z pierwszym symulatorem. Pozwalał on na wcielenie się w kierowcę ciężarówki i zarządzanie dostawami towarów w całej Europie. Cóż, muszę przyznać, że wówczas wydało mi się to niesamowicie nużące. Kompletnie nie rozumiałam dlaczego ktokolwiek, kiedy może przenieść się do Khorinis aby pokonać Śniącego, wolałby spędzić ten czas patrząc przez wirtualną przednią szybę na zmieniający się krajobraz.

Po tym pierwszym doświadczeniu, przez długie lata udawało mi się omijać wszelkie gry symulacyjne. Kiedy jednak w sklepach zaczęło pojawiać się coraz więcej tytułów bazujących na odwzorowywaniu przeróżnych zawodów, znanych nam z rzeczywistego świata (i nie tylko zawodów, odsyłam do symulatora kozy), zaczęłam zastanawiać się, czy może nie oceniam ich zbyt pochopnie. W końcu muszą mieć coś w sobie, skoro przyciągają coraz to większe rzesze fanów, a mimo upływu czasu ich popularność wcale nie maleje.

Z kieszeni na monitor

Postawiłam sobie roboczą tezę, że do tego typu produkcji trzeba dorosnąć i aby ją przetestować zainstalowałam Slime Rancher, grę która skupia się wokół hodowli niesamowicie uroczych stworków. Jeśli dorastaliście w latach dziewięćdziesiątych albo wczesnych dwutysięcznych, zapewne spędziliście sporo czasu próbując utrzymać swoje Tamagotchi przy życiu. Dla tych, których to ominęło śpieszę z wyjaśnieniem: było to wirtualne zwierzątko, zamknięte w prostym komputerku wielkości breloczka do kluczy, którym jako gracz musieliśmy się opiekować. Sprzątać po nim, karmić, dostarczać rozrywki i pilnować by odpowiednio długo spało lub w przeciwnym razie czekał je niechybny koniec. Istne szaleństwo!

Slime Rancher idzie o krok dalej i rozwija wspomniany motyw z gier mobilnych, przenosząc nas w dopracowany trójwymiarowy świat. W tym przypadku prosty pomysł okazał się być genialny. Wystarczyło wymieszać symulator farmy z symulatorem chodzenia i osadzić w słodkim świecie wolnym od przemocy. Wcielamy się w rolę Beatrix Labeau, początkującej farmerki, która udała się na planetę oddaloną o tysiąc lat świetlnych od Ziemi w poszukiwaniu nowego życia. Jedyna broń dostępna w grze to działko, które zasysa wszelkie napotkane formy organiczne i bezpiecznie przechowuje do momentu, w którym zapragniemy je uwolnić.

Jedna owca, druga owca…

Poznanie podstaw gry ułatwia niezły samouczek, dzięki któremu już po chwili możemy bez obaw udać się na eksplorację. A naprawdę jest co zwiedzać. Twórcy oddali do naszej dyspozycji spory obszar, który dodatkowo został podzielony na pewne specyficzne strefy, np. o cechach buszu, czy też podziemnych jaskiń. Nie jest to nowy pomysł i jak łatwo można się domyślić, w każdej z nich występują specyficzne typy slimów, które są dla niej unikalne i nie pojawiają się w innych miejscach.

Początkowo irytowała mnie powolność, z jaką dojrzewały kolejne rośliny i dorastały kurczaki. Musiałam również poświęcić sporo czasu na przemieszczenie się między zagrodami a dziczą, a im więcej razy pokonywałam tą samą trasę, tym stawała się bardziej przewidywalna. Jednak to, co na początku uznałam za wadę, szybko zmieniło się w jedną z większych zalet gry. Zamiast denerwować  się niemożliwością kontrolowania czasu, włączyłam na drugim monitorze ulubiony serial i po prostu zajęłam się opieką nad stworkami. Nie musiałam myśleć nad strategią, stresować się czającymi za rogiem wrogami ani utratą internetu w trakcie ważnej potyczki. Okazało się to relaksujące i niezwykle przyjemne. Nim się obejrzałam, minęło kilka godzin.

Tylko od nas zależy, czy chcemy skupić się na eksploracji świata i sukcesywnie odbudowywać w sobie pokłady spokoju, czy też potraktować slimy jako zamiennik gry na giełdzie i chcemy zmaksymalizować możliwe zyski. Każdy stworek bowiem po zjedzeniu odpowiedniego rodzaju pożywienia, wyrzuca z siebie kryształek (ach, te drogocenne odchody). Możemy oddać je do specjalnego skupu, w którym ceny uzależnione są od wielu czynników, takich jak chociażby pora dnia, czy to co często sprzedajemy. Stąd absolutnie nie będzie się opłacać fiksacja na jednym typie, niezależnie od tego, jak początkowo mógłby być dochodowy.

Alternatywna rzeczywistość

Teza sprawdzona, czas na wnioski. Dlaczego w takim razie ludzie sięgają po symulatory? W gruncie rzeczy najważniejszym powodem, wydaje mi się, chęć relaksu. Po ciężkim dniu w pracy czy na uczelni miło jest przenieść się do świata pełnego uroczych okrągłych kotków, zamiast do strefy walki, w której należałoby zachować nieustającą czujność. Możliwość powiększenia swoich zasobów, zebranie plonów i nakarmienie zwierzątek zapewnia poczucie odprężenia i daje również niemałą satysfakcję. Ponadto nie musimy użerać się z niesympatycznymi współgraczami, którzy stanowią zmorę gier sieciowych. Nawet jeśli rozwijanie farmy idzie nam słabo, nie ma w pobliżu nikogo, kto by mógł nas za to wyśmiewać psując radość z rozgrywki.

Dzięki grom symulacyjnym możemy również spełniać swoje dziecięce marzenia. Co prawda, jako dziecko nie chciałam zostać międzygwiezdnym farmerem, ale na swoją obronę mogę powiedzieć tylko, że nie wiedziałam, jakie to świetne zajęcie!

Exit mobile version