Site icon Ostatnia Tawerna

Zagroda indyków – “Guardians of Ember”

Czy zastanawialiście się kiedyś, jakby to było połączyć niektóre elementy hack’n’slash z klasycznym MMORPG? Właśnie macie okazję! Guardians of Ember ciekawie wpasowuje się w te ramy i daje sporo frajdy.

Być może kiedyś obiła wam się o uszy nazwa Runewalker Entertainment? Jest to tajwańskie studio tworzące gry, znane z takich tytułów jak Dragon’s Prophet czy Runes of Magic. Jakiś czas temu zaszaleli z nową produkcją, która dla niektórych może wyglądać jak owoc miłości WoW’a i Diablo. Guardians of Ember, bo o tym tytule mowa, jest swoistą hybrydą gatunków. Łączy w sobie cechy charakterystyczne dla klasycznych MMORPG-ów oraz elementy zapożyczone z gier typu hack’n’slash. Produkcja trochę przypomina wspomniane wcześniej Diablo 3 czy Torchlight. Jednak w mojej głowie rozbrzmiewa pytanie: Warto było czekać na taką mieszankę?

Eksterminacja, młody padawanie!

W Guardians of Ember trafiamy do Olyndale – krainy, w której kontrolę nad terytorium stopniowo przejmuje armia ciemności. I tu nagle pojawiamy się my: piękni, młodzi i cali na biało. No, może nie całkiem na biało i nie w pełnej chwale. Jesteśmy członkiem tytułowych Guardians of Ember – legendarnego bractwa chroniącego kraj, a naszym zadaniem jest stawienie czoła mrocznym najeźdźcom i przywrócenie dawnego ładu i bezpieczeństwa. Tak w wielkim skrócie. Tematyka ta jest stara jak świat i długa jak broda Gandalfa. Niby nic nowego i odkrywczego, ale wykreowana fabuła sprawia, że naprawdę wsiąkamy w stworzony świat i angażujemy się w każdą misję. I choć czasem zdarzy się nam dokonać holokaustu na niektórych obozach wrogich stworzeń, nie przeszkadza to w dalszym byciu niesamowicie uzdolnionym bohaterem.

You’re bastard!

Naszą przygodę zaczynamy od wykreowania bohatera, którym będziemy ratować świat. Gra do wyboru daje nam cztery rasy – Ludzi, Elfy, Krasnoludy i tajemniczą Naia. Guardians of Ember oferuje sporą liczbę dostosowań, od których zależeć ma wygląd, więc każdy znajdzie coś odpowiedniego dla siebie. Nie jest to co prawda poziom Black Desert, jednak jest równie dobry. Dalej są prezentowane klasy, których jest tylko i aż sześć: wojownik, kapłan, inżynier, łucznik, mag i mroczny rycerz. Wszystkie często spotykane i niemal należące do klasyki tej najczęściej wykorzystywanej. Każda z nich ma swoje unikalne możliwości bojowe, style walki i wyposażenie. Możemy więc w starciach wykorzystać zarówno broń białą jak i dystansową oraz czary ofensywne. Jakby tego było mało, autorzy gry dają duże możliwości modyfikacji swojego czempiona, przekazując w nasze łapki obszerne drzewko umiejętności oraz system dwuklasowości, który odblokowuje się po uzyskaniu 15 poziomu. Wtedy to wybieramy drugą specjalizację, co daje nam dostęp do poszerzenia swoich możliwości w walce. Wtedy już nic nie stoi na przeszkodzie, by wcielić się w osiłka rzucającego zaklęcia.

Gimme tha power!

W trakcie całej zabawy zdobywamy osławione punkty doświadczenia i awansujemy na kolejne poziomy. Z każdym następnym stajemy się coraz silniejsi, rozwijając statystyki i ulepszając nasze umiejętności. Oprócz tego, bohater zdobywa lepszy ekwipunek, który możemy ulepszyć lub pobawić się nim nieco i sami go wytworzyć, korzystając z rozbudowanego craftingu. Jednak to, co zaskakuje najbardziej, to możliwość posiadania własnej bazy wypadowej, w postaci domku. Możemy go dowolnie umeblować i udekorować, co może być niezłą odskocznią od przygody, kiedy się przegrzejemy. Należy jednak pamiętać o jednym – to nie Simsy, więc fikcyjne życie rodzinne i architekturę wnętrz zostawcie tylko dla tego właśnie tytułu. Sama rozgrywka to nic innego jak eksploracja otwartych map i losowo generowanych instancji, wykonywania różnych zadań i starciach z potworami w trybie PvE. Gracze stają do walki z różnorakimi przeciwnikami kontrolowanymi przez SI. Nie został nawet pominięty klasyczny wariant PvP, tak lubiany przez niektórych graczy (choć sama nie jestem jego zwolenniczką w grach tego typu). Moduł walki między graczami jest rozbudowany: od indywidualnych starć 1vs1 aż po potyczki 3vs3 i 5vs5. Każdy znajdzie więc coś odpowiedniego dla siebie.

I can’t hear you, it’s too dark here

Trójwymiarowa oprawa graficzna Guardians of Ember prezentuje się przyzwoicie. Nie odbiega on od standardów wizualnych, do których jesteśmy przyzwyczajeni przez innych producentów wydających gry tego rodzaju. Co prawda nie ma sensu porównywać tytułu ze wspomnianymi w artykule gigantami, jednak grafika w recenzowanej produkcji jest na tyle przyjemna, że śmiało można sięgać po grę. Momentami możemy natrafić na bugi, czy lekkie „zacinanie się” grafiki, choć może to mój staruszek po prostu nie radził sobie z tym gabarytem i najwyższymi ustawieniami graficznymi. W każdym razie nie mam do powiedzenia nic negatywnego jeśli chodzi o oprawę wizualną. Została dopracowana w każdym szczególe i cieszy oko podczas rozgrywki. Ciekawe efekty specjalne zdolności bohaterów lub naszych wrogów pokazują, że zostało włożone mnóstwo wysiłku w detale. Sama muzyka zaś tylko dopełnia całości. Wszystko zostało zrobione tak, by każdy kto zaczyna przygodę w Guardians of Ember poczuł ten niepowtarzalny klimat i przepadł w grze na dobre.

Ale do meritum!

Gra nie jest zła. Czuć co prawda lekkie niedopracowanie ale zespół programistyczny wciąż pracuje nad tym, by była ona coraz lepsza. Można pomyśleć, że Guardians of Ember jest mało popularne. Tak było na początku ale z każdym dniem zyskuje kolejnych zwolenników. Należy też podkreślić, że jest to zdecydowanie gra typu hack’n’slash, z domieszką MMORPG. Doceniam również aspekt losowy lochów w grze. Jest ogrom questów, które zajmą gracza na długo a wspomniani programiści obiecali więcej historii i nowych zadań, więc warto czekać na każdą aktualizacje. Moja przygoda z Guardians of Ember dopiero się rozpoczęła i jeszcze długo się nie skończy.

Exit mobile version