Jak mówić o czymś, o czym – mogłoby się wydawać – powiedziane zostało już wszystko? Jak pokazać zagrożenie, które zawsze kipi płytko pod powierzchnią? A może by tak… na wesoło?
Oto Jojo. Jojo ma 10 lat i jest dumnym nazistą. Sumiennie uczęszcza na spotkania operacyjne Jungvolk, dba o swój kordzik i marzy o tym, by wyruszyć na front i walczyć w słusznej sprawie – celem zdobycia sympatii i przyjaźni swojego największego idola, wielkiego przywódcy Trzeciej Rzeszy. A przynajmniej tak mu się wydaje. Kiedy jednak nieszczęśliwy wypadek rozmywa te plany, a sam chłopiec odkrywa w swoim domu niespodziewanego… gościa, Jojo (Roman Griffin Davis) zmuszony jest skonfrontować swoje przekonania z surową rzeczywistością. Ta może i nie jest kolorowa, ale Jojo nie jest sam. Wspiera go bowiem jego najlepszy przyjaciel – Adolf (Taika Waititi).
Na wstępie muszę coś wyznać – na pierwszy seans Jojo Rabbit wybierałam się do kina (pamiętacie jeszcze takie coś?) pełna obaw. Dziwaczny, absurdalny humor Taiki Waititiego jak najbardziej do mnie przemawia, miałam jednak pewne wątpliwości, czy styl twórcy, skądinąd ciekawego i dobrze rokującego, sprawdzi się w przypadku tego typu historii (zwłaszcza że interpretacja Nowozelandczyka zdecydowanie odbiega od adaptowanego materiału źródłowego, powieści Niebo na uwięzi Christine Leunens). Na szczęście obawy te nie znalazły potwierdzenia, z przyjemnością sięgnęłam więc po film ponownie, gdy tylko pojawił się najpierw na VOD, a potem – nakładem Galapagos Films – na szeregu nośników domowych.
Warto przypomnieć, że twórca bynajmniej nie wynalazł tu koła na nowo. Ostrze satyry w nazistowski aparat wymierzył już w 1940 r. Charlie Chaplin w Dyktatorze, obnażając przed jemu współczesnymi absurdalność nienawistnej ideologii, próbując dosadnie udowodnić, iż Führer jest w istocie nagi. Z dziecięcą perspektywą częściowo spotykamy się natomiast w Życie jest piękne Roberto Benigniego. Nietrudno zresztą się domyślić, że po części również z tych tytułów wydaje się czerpać Waititi, nie ograniczając się przy tym jednak wyłącznie do właściwej sobie groteskowej zgrywy. Zamiast tego zręcznie operuje kontrastem, płynnie przeplatając komiczne skecze scenami dramatycznymi, niejednokrotnie chwytającymi widza i za serce, i za gardło. Co rusz przypomina tym samym o nieustannym zachowaniu czujności – zagrożenia, które wiążą się z kontekstem historycznym opowieści, nie przestają istnieć tylko dlatego, że Wielki Wódz (a raczej to, jak wyobraża go sobie zaślepiony propagandowymi przekazami chłopiec) na kolację wsuwa pieczeń z jednorożca, a czyste zło ucieleśniają przerysowani, karykaturalnie demoniczni węszyciele pod przewodnictwem tego samego człowieka, który dał światu Biuro.
Pod tym względem Jojo Rabbit różni się od dotychczasowej twórczości reżysera. Ośmieszane bowiem nie są ani ekscentryczne postaci, ani niedorzeczne sytuacje, które prowokują (choć i te stają się źródłem kilku raczej dobrodusznych żarcików i slapstickowych gagów). Prawdziwym celem satyry jest sama opresyjna narracja nazistowskiej propagandy i ślepy fanatyzm jej wyznawców. Mimo skeczowej konstrukcji kolejnych sekwencji, nie sposób nie odczytać zdecydowanie pacyfistycznego wydźwięku opowieści. Ten szczególnie intensyfikuje się w sekwencji oblężenia miasteczka, bardzo sugestywnie konfrontując chłopca z najwyższym kosztem wojny, dotąd imaginowanej jako świetną przygodę – obliczem bezsensownym, okrutnym i krwawym. Waititi swoich sympatii nie kryje; szala przechylona jest jednoznacznie w stronę ukrywającej się na strychu dziewczynki (co zresztą dziwić nie powinno, jako że sam reżyser posiada żydowskie korzenie), rozdartej matki (Scarlett Johansson), bezskutecznie próbującej temperować zapędy małego fanatyka i lekceważąco kontestującego wiadomą ideologię kapitana Klenzendorfa (mistrzowska rola Sama Rockwella), nie tak znowu subtelnie zdradzającego nieheteronormatywną tożsamość* swoją i swojego partnera, Finkela (Alfie Allen). Zwłaszcza w przypadku tego ostatniego rodzi się jednak poważny dysonans; mimo iż dla Jojo staje się on niejako figurą ojca – opiekuna i protektora, my – świadomi kontekstu historycznego widzowie – wciąż kibicujemy reprezentantowi zamordystycznego reżimu, pozostającemu trybikiem w śmiercionośnej machinie, a ostatecznie gotowym w jej imię umrzeć, nawet jeśli czyni to bez przekonania, ot, po prostu zmuszony przez okoliczności.
Podobnie rzecz ma się w przypadku płaszczyzny audiowizualnej. Skoczna muzyka i symetryczne, nasycone kolorami kadry (zbliżone w swej formie do wyrazistej twórczości Wesa Andersona i Edgara Wrighta) podkreślają infantylność postrzegania świata przez głównego bohatera. Wraz z przemianami zachodzącymi w głowie chłopca nieco zmieniać wydają się także wizualia; kolory jakby nieco bledną, gdzieniegdzie wkradają się szarości, a radośnie przygrywających Beatlesów wypierają spokojniejsze, czasem wręcz przejmujące ilustracje muzyczne. Waititi dołożył przy tym starań, by nie pozostawić żadnych luźnych wątków. Nawet niepozorne, rzucone ukradkiem żarty, które wydawały się w danej chwili zwyczajnymi zapchajdziurami (jak na przykład ten o zastępie niemieckich owczarzy), znajdują swoją pointę w formie wizualnych gagów lub detali łatwych do przeoczenia, ale niezwykle satysfakcjonujących dla co uważniejszych widzów.
W dystrybuowanym przez Galapagos Films wydaniu DVD nie uświadczymy żadnych dodatków – tych szukać musimy na nieco bogatszym wydaniu Blu-ray. Dystrybutor zadbał za to o bogactwo wersji językowych. Jojo Rabbit obejrzymy dzięki temu nie tylko w oryginale lub z polskim lektorem, ale też z dźwiękiem czeskim lub węgierskim. Możemy również wybierać spośród kilkunastu tłumaczeń napisów, w tym m.in. bułgarskich, chorwackich lub greckich. Płyta opakowana jest w standardowe plastikowe pudełko; dystrybutor nie pokusił się o przygotowanie wydania w formie książeczki z zakulisowymi ciekawostkami, które mogłyby choć trochę wynagrodzić brak materiałów dodatkowych na samej płycie.
Jak już wspomniałam, nieco obawiałam się tego seansu. Tego, że Waititi zwyczajnie przegnie, zbyt lekko podchodząc do delikatnego tematu. Nie każdemu zresztą będzie odpowiadała przyjęta przez twórcę konwencja opowiadania o koszmarach wojny oczami zaślepionego fanatyzmem dzieciaka – w formie czarnej, nie zawsze taktownej komedii z lekko dydaktycznym sznytem. Nietuzinkowy koncept może wydać się tyleż ciekawostką, ile wadą – ci, którzy oczekiwać będą kronikarskiej dokładności historycznej, zapewne uznają, iż być może zbyt mały nacisk położony jest na wyeksponowanie krzywd, jakie niosą ze sobą konflikt zbrojny i propaganda nienawiści, zbyt duży na forsowanie pewnych bardziej lub mniej suchych żartów (piszącą te słowa akurat w większości śmieszą, choć nie wszystkie – jak chociażby ostateczne rozliczenie Jojo ze swoim wymyślonym przyjacielem – uważa za udane i konieczne). Summa summarum, Jojo Rabbit pozostaje wyrazistym głosem w istotnej dyskusji, z racji na zawłaszczające dyskurs i przestrzeń publiczną skrajności – wciąż przerażająco aktualnym. Lektura może nie do końca idealna, lecz absolutnie obowiązkowa.
* Co wydaje się częściowo tłumaczyć luźny stosunek Klenzendorfa względem nazistowskich pryncypiów – osoby homoseksualne były bowiem w Trzeciej Rzeszy prześladowane w tym samym stopniu, co osoby pochodzenia żydowskiego.