Co obejrzymy dziś wieczorem? Agnostyczną w swej naturze pochwałę rozumu i zdrowego sceptycyzmu? Ewangeliczną przypowieść? A może jakiś biedahorror? Nazywasz się Evan Spiliotopoulos, jesteś reżyserem filmu Sanktuarium i na powyższą serię pytań odpowiadasz: „tak”.
Głos z nieba
A historia ta mogła przydarzyć się każdemu. Oto do sennego miasteczka Banfield przyjeżdża Gerry Fenn (Jeffrey Dean Morgan). Dziennikarz zbadać ma sprawę znamion pojawiających się na ciałach krów – rzekomo znikąd i/lub w tajemniczych okolicznościach. Doświadczony redaktor szybko orientuje się, że z tego placka bata nie ukręci, kiedy więc nieopodal pastwiska znajduje dziwnie wyglądającą laleczkę, postanawia wyciągnąć asa z rękawa i nieco podkręcić materiał źródłowy. Niedługo potem w miasteczku dochodzi do wydarzenia niesamowitego – do głuchoniemej nastolatki przemawia głos, co sama zainteresowana interpretuje jako przesłanie Maryi. Objawienie uzdrawia dziewczynę, która odtąd – jako posłanka nadnaturalnej istoty – sama zaczyna dokonywać uzdrowień, czym zjednuje sobie lokalną społeczność i zwraca uwagę wysokich hierarchów kościelnych i światowych mediów. Biskup Gyles (Cary Elwes) zrobi wszystko, by uczynić z miejsca rzekomych cudów sanktuarium na miarę Fatimy i Lourdes, natomiast ojciec Delgarde (Diogo Morgado), wysłannik Stolicy Apostolskiej, postara się owe wydarzenia podważyć. Jedynie ojciec Hagan (William Sadler) – proboszcz niewielkiej parafii, a przy tym opiekun nawiedzanej dziewczyny, sceptycznie podchodzi do „boskich” wydarzeń, przestrzegając przed nieczystymi siłami, zawsze czyhającymi na zagubione owieczki.
Źródło: rogersmovienation.com
Bóg Schrödingera
Zapytany o listę dziesięciu książek, które każdy powinien przeczytać, Neil deGrasse Tyson na pierwszym miejscu umieścił Biblię. Uzasadnienie brzmiało: „…aby przekonać się, że łatwiej jest mówić innym, co mają myśleć i w co mają wierzyć, niż myśleć samodzielnie”. Do pewnego momentu w podobnym tonie wydaje się być utrzymane także Sanktuarium. Główny bohater, niepraktykujący katolik, a przy tym podupadły dziennikarz, z tęsknotą wspominający naznaczone luksusem i prestiżem czasy swojej świetności, jawi się tu jako modelowy sceptyk, świadomy mechanizmów i strategii manipulacji, jakimi posługują się mówcy, chcący utrzymać uwagę i wiarę, metaforyczny „rząd dusz”. Jednocześnie zawodowa przenikliwość nie pozwala mu pozostawić sprawy po jedynie pobieżnym rozpoznaniu. Ów dystans, połączony z niekoniecznie chwalebną reputacją, jaką wypracował sobie przez lata mało chlubnych praktyk, okaże się kluczowy w kulminacyjnym momencie, kiedy ślepy fanatyzm spróbuje pokonać odwołaniem do zdrowego rozsądku i autorefleksji. Brzmi nie najgorzej, prawda? Otóż rozczarowanie przychodzi wkrótce potem, gdy nagła epifania odwraca dotychczasowy porządek, waląc w łeb spisanym złotymi literami Słowem Bożym. Na poziomie ontologicznym film staje wówczas w szerokim rozkroku, gdzieś pomiędzy nietzscheańskim „Bóg nie żyje” a nachalną ewangelizacją serii Bóg nie umarł.
Odczucia te potęguje ton opowieści. Sanktuarium pozbawione jest choć krztyny dystansu czy ironii. Fenn na początku swojej drogi rzuca co prawda kilkoma sarkastycznymi żarcikami, całość jednak traktuje sama siebie bardzo poważnie. Wizualizowane w pełnej dosłowności objawienia i buzie pojawiające się w tym tęczu na horyzoncie, zestawione z niezachwianą powagą narracji, wywołują niezamierzony efekt komiczny, a więc, jak sądzę, dokładne przeciwieństwo pierwotnego założenia…
Źródło: flickeringmyth.com
False advertising, czyli „panie, nie tak się umawialiśmy”
Od razu zasygnalizować należy, że Sanktuarium odnosi kompletną porażkę jako gatunkowy horror. Obraz od pierwszej do ostatniej minuty jest przewidywalny i pozbawiony choćby krztyny napięcia (nic dziwnego zresztą, skoro wielki twist fabularny zdradzony zostaje jeszcze przed właściwym zawiązaniem akcji, już w pierwszych minutach filmu, kiedy to wściekły tłum postanawia zamordować operatora kamery pewną kobietę). Atmosferę grozy mają budować dziwne zabiegi formalne, takie jak momentalne zaburzanie perspektywy i chwyty typu „coś chce skrzywdzić operatora”. Te jednak, zamiast budować poczucie dezorientacji, zdradzają sztuczność materii filmowej, zwyczajnie nie pozwalając poddać się immersji. Podobne chwyty, z dużo większym powodzeniem, wielokrotnie zastosowali inni twórcy; płynąca w różnych nienaturalnych kierunkach kamera to znak rozpoznawczy dzieł Gaspara Noé, podczas gdy powoli zbliżające się w stronę obiektywu zagrożenie znajdziemy chociażby w kultowym już Ringu Hideo Nakaty i całkiem udanym amerykańskim remaku z 2002 r. W przypadku Sanktuarium groza opiera się w całości na (kiepsko) wygenerowanych komputerowo wyskakujących gębach, sprowadzonych do poziomu flashowego straszaka.
Dostrzegam jednak pewien niewykorzystany potencjał w społeczno-filozoficznym aspekcie filmu. Powtarzające się wtrącenia o turystycznej i komercyjnej wartości największych sanktuariów maryjnych (co za tym idzie, również innych obiektów sakralnych i miejsc kultu) stanowią doskonały punkt wyjścia do socjologicznych i teologicznych rozważań o fasadowości i makdonaldyzacji wiary, mechanizmach perswazji i propagandy (w skrajnych przypadkach przybierających formę prania mózgu), ideologicznego zaślepienia czy korupcji w strukturach hierarchicznej władzy. Sam reżyser, będący jednocześnie głównym scenarzystą filmu, chwilami wydaje się przy tym poddawać w wątpliwość sens kultu zinstytucjonalizowanego, personifikowanego w postaci zawziętego biskupa, oczyma wyobraźni przeliczającego już dolary płynące do przyszłego sanktuarium z portfeli wiernych z całego świata, a wzmocnionego wmontowanymi co jakiś czas przebitkami przedstawiającymi tłumy zbierające się w podobnych miejscach. Film mógłby sporo zyskać, gdyby zamiast próbować na siłę straszyć, spróbował rozbudować ten wątek. Cóż, gdzieś zadzwoniło, ale chyba nie w tym kościele.
Za możliwość obejrzenia filmu dziękujemy sieci kin Cinema City!
Nasza ocena: 3,5/10
Nie dajcie się zwieść zwiastunom – obiecują horror, a dowożą zwyczajną chrześcijańską paszę. Schizofreniczna pop ewangelizacja stoi w rozkroku między nietzscheańskim „Gott ist tot” a serią Bóg nie umarł. Na seans – nawet z przymrużeniem oka – zwyczajnie szkoda czasu.Fabuła: 4/10
Bohaterowie: 3/10
Oprawa audiowizualna: 4/10
Klimat: 3/10