Site icon Ostatnia Tawerna

Wędrówka przez filmową trylogię „Hobbita”

A long time ago… Dokładnie tak należy rozpocząć rozważania dotyczące jednej z najciekawszych produkcji ostatnich dziesięcioleci. Dawno, dawno temu Peter Jackson urzekł nas po raz pierwszy. Ożywił niesamowity świat znany większości z nas, a już na pewno osobom interesującym się zagadnieniami związanymi z fantastyką, i pozwolił nam ujrzeć krainę z kart Tolkiena. Czy była taka, jak ją sobie wyobraziliście? Czy zaparła Wam dech w piersiach? Czy ekranizacja „Władcy Pierścieni” zajęła specjalne miejsce w Waszym życiu? Na wszystkie te pytania mogę odpowiedzieć twierdząco. Dlatego kiedy po prawie dziesięciu latach okazało się, że Peter Jackson wraca do Śródziemia, a co za tym idzie, ja sam będę mógł to zrobić, cieszyłem się jak małe dziecko, że kolejny raz zostanie mi dana szansa ujrzenia pewnego rodzaju magii.

Wokół sięgnięcia po kolejne dzieło angielskiego pisarza wybuchła wielka dysputa, która zaogniła się w momencie, gdy Jackson oznajmił, że następna ekranizacja znowu okaże się trylogią. Jak to, „Hobbit”, cienka książeczka dla dzieci, zostanie rozciągnięta do trzech filmów? Toć to profanacja, świętokradztwo, zło wcielone. Nic tylko ciskać w twórców wodą święconą i palić ich na stosie. Oczywiście nie każdy popierał obóz piętnujących, ja sam mocno trzymałem kciuki nad powodzeniem misji, a sama wiadomość o rozciągnięciu krótkiej powieści nie spędzała mi snu z powiek. Chciałem wrócić do Śródziemia, poznać kolejnych bohaterów, odkryć niezbadane dotąd terytoria i wiedziałem, że to wszystko dostanę od Petera Jacksona i jego świty. To i, jak się później okazało, dużo więcej.

Nie będę kłamał, że nie bałem się trochę tego kolejnego spotkania ze światem elfów, hobbitów i krasnoludów. Oczywiście, że miałem pewne obawy, nie wiedziałem, co mnie czeka. Zwłaszcza, że akcja „Hobbita” rozgrywa się przed wydarzeniami opowiedzianymi we „Władcy Pierścienie”. Do tego doszły wiadomości dotyczące obsady – nowych postaci oraz tych, które jakimś cudem powrócą, jak choćby Legolasa, który nie pojawił się w książce. Jak twórcy chcieli to wyjaśnić? Czy polubię nowych bohaterów? A co, jeżeli cała historia okaże się przekombinowana i absurdalna? Z jednej strony chciałem, by filmy już weszły na ekrany kin, z drugiej obawiałem się mojej reakcji, a dokładniej tego, że Peter nie sprosta moim wygórowanym oczekiwaniom. „Władca Pierścieni” bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę, obawy nie były więc bezpodstawne.

Pełen sprzecznych uczuć wybrałem się jednak na pierwszą, drugą i trzecią część trylogii. I wiem jedno, cieszę się, że Peter Jackson zdecydował się na kontynuację przygody ze Śródziemiem. Dzięki temu kolejny raz przeżyłem, tak samo jak Bilbo, jedną z największych przygód mojego życia. Zacznę jednak od początku, spróbuję trzeźwym okiem porównać wszystkie trzy dzieła, odnieść się również do ekranowego „Władcy Pierścieni”. Pragnę jednak podkreślić, że w swoim wywodzie nie zajmę się porównywaniem, a przynajmniej nie to będzie stanowiło kwintesencję artykułu, filmowego „Hobbita” do tego książkowego, gdyż mija się to z celem. Zapewne większość z Was zdaje sobie sprawę z mnóstwa różnic, jakie pojawiają się między papierową a ekranową wersją; począwszy od wspomnianej grubości, poprzez pojawianie się bohaterów, na fabule skończywszy. Sam Peter podkreślał, że kierował się również zapiskami samego Tolkiena, dlatego dodał wiele elementów, które nie wystąpiły w powieści.  Niektórym ten pomysł się spodobał, inni go piętnowali, mnie taka zabawa nie zniechęciła, tyle jeżeli chodzi o wygłoszenie opinii związanej z całą otoczką ekranizacji. Pragnę skupić się na walorach płynących z filmów – nad tym, co mi się podobało, co mnie rozczarowało, co zaskoczyło. A zacznę od motoru całej produkcji – bohaterów.

Buch czerepy w garnek śmiało,
Szkło na drobny tłuczmy piach –
A co jeszcze pozostało,
O podłogę bęc i trach!
Baczność! Bilbo płaczu bliski,
Zaraz usłyszycie jęk –
Więc uwaga tam na miski!
Trach i prask, bęc, i brzdęk!

Wybór odpowiedniej obsady to podstawa, jeżeli jeden trybik maszyny nie pasuje do reszty, wtedy całość nie ma prawa działać. Taka sama zasada tyczy się filmu, gdy jakiś bohater został źle dobrany, wtedy czuć zgrzyt i cała produkcja nie okazuje się spójna. Jak wiadomo, w „Hobbicie” obok znanych twarzy pojawiło się sporo nowych aktorów, którzy nie pojawili się we wcześniejszej trylogii, albo grali kilka różnych dalszoplanowych ról. Twórcy „Hobbita” musieli dobrać odpowiednią obsadę, którą polubią widzowie. Do tego pragnęli nadać nowym bohaterom indywidualne rysy, co okazało się dość trudnym zadaniem, gdyż w książce Tolkien nie poświęca zbyt wiele miejsca opisowi poszczególnych krasnoludów. Trzeba jednak oddać ekipie od castingu cześć – wykonała kawał dobrej roboty. Zarówno młody Bilbo, jak i reszta jego kompanii została pieczołowicie obsadzona. Martin Freeman idealnie wpasował się w rolę młodego hobbita, który boi się przygód, Richard Armitage oddał emocje targające Thorinem, zwłaszcza w ostatniej części trylogii, gdzie pokazał, że sztuka aktorska nie jest mu obca, Lee Pace natomiast kojarzy się obecnie z najmajestatyczniejszym elfem Śródziemia, w którym dobro walczy ze złem.

Oczywiście równie wiele do filmu wnieśli choćby Luke Evans, Aidan Turner, Graham McTavish czy Ken Stott, jednak nie sposób pisać o każdej nowej postaci i jej odtwórcy, gdyż wtedy ten artykuł za bardzo by się rozrósł. Warto jednak skupić się na jeszcze jednym aspekcie, jeżeli chodzi o obsadę – powrocie znanych nam protagonistów.

Połączenie obu trylogii to strzał w dziesiątkę. Wprawdzie o wiele lepiej by się to wszystko oglądało, gdyby „Hobbit” powstał jako pierwszy, a dopiero potem zekranizowano „Władcę Pierścieni”, ale wszelkie smaczki związane z nawiązywaniem do pierwszej serii Petera Jacksona rekompensują tę zawiłość w chronologii. Zarówno w pierwszej, jak i w trzeciej części „Hobbita” czuć obecność „Władcy Pierścieni”, odbiorca wie, co czeka bohaterów. Dokładnie zna dalsze losy Bilba, Gandalfa czy Legolasa. A skoro już o tym ostatnim mowa… Trzeba przyznać, że pojawienie się Zielonego Liścia ma swoje uzasadnienie. Widz nie czuje, że powrót Orlando Blooma jest nieuzasadniony, Jackson rewelacyjnie wplótł jego historię do filmu. Jedyną rysą na szkle okazują się efekty specjalne – mam tutaj na myśli naciągnięcie i odmłodzenie twarzy Orlando. Oczywiście wiadomo, dlaczego zdecydowano się na taki zabieg, jednak ilość retuszu przyprawia o zawrót głowy przez co Legolas jawi się jako postać z kreskówki. Dodajmy do tego jego wyczyny w trzeciej części „Hobbita” i mamy typowego cartoon hero.

Już gwiazdy jaśniejsze
Niż błyski kamieni,
A księżyc srebrzyściej
Niż srebro się mieni.
Już ogień lśni złociej,
Żar biorąc od słonka,
Niż złoto w podziemiach –
Więc po cóż się błąkać?

Zapewne każdy z Was wie, o czym opowiada film – o poszukiwaniu własnego „ja”, przygodzie, walce dobra ze złem, odzyskaniu domu i wielu innych rzeczach, o których można by dyskutować dniami i nocami. „Hobbit” to przede wszystkim produkcja, która zachwyca wizualnie – elfie krainy, mroczne siedliska goblinów, Miasto na Jeziorze. Różne kultury, różne zapożyczenia, różne odniesienia do współczesnych społeczeństw. Ta produkcja to tygiel, w którym miesza się ta wielokulturowość. Jedni z nas zostają zahipnotyzowani przez elfy, inni czują podziw do drużyny krasnoludów, inni z kolei czują szacunek do czarodziejów. Jedno jest pewne – każda rasa przyciąga czymś innym, pokazuje nam odmienne spojrzenie na otaczający świat. I właśnie to stanowi kolejną siłę filmu. Najlepiej widać to w pierwszej i drugiej części, jednak i w trzeciej mamy mocne zestawienie pięciu różnych armii.

A pośród tego wszystkiego tkwi sobie Bilbo Baggins – hobbit, który został rzucony w wir szalonych wydarzeń. Jego świat uległ całkowitej zmianie, co widać w ostatnich minutach trylogii, gdy wraca do swojej norki. Końcowa scena to jeden z najwymowniejszych momentów produkcji. Widz czuje, że kończy się jakiś rozdział, że sam bohater już nigdy nie będzie taki sam. Wszystko się zmieniło. Dodatkowo należy do tego dodać wiedzę o przyszłych wydarzeniach – walka krasnoludów i starcie pięciu armii to dopiero początek. Niebawem wielkie zło wróci, a swoją przygodę rozpocznie Drużyna Pierścienia.

Jeżeli chodzi o efekty specjalne – widać prawie dziesięć lat różnicy pomiędzy poszczególnymi trylogiami. W „Hobbicie” mamy więcej komputerowej ingerencji, więcej efektów specjalnych, więcej bajkowości. Niestety czasami widać, że postaci zostały komputerowo przerobione, jak choćby wspomniany wyżej Legolas. I trzeba przyznać, że to razi. Jakoś we „Władcy Pierścieni” było mniej tej sztuczności, co wyszło całości na dobre. Na szczęście Śródziemie nie traci nic ze swojego uroku.

Wróćmy na chwilę do różnych ras przedstawionych w „Hobbicie”. Więcej elfów, więcej krasnoludów, więcej ludzi. A to wszystko oznacza jedno – więcej pracy nad szczegółami. O samej pracy nad powstawaniem scenografii, kostiumów i mnóstwa przedmiotów napisano kilka bardzo ciekawych książek. Zapoznałem się z nimi i muszę przyznać, że film to jedno, drugie stanowi przygotowanie wszystkiego do tego, by powstał. A to okazało się rzeczą przyjemną, ale bardzo trudną i mozolną. Tworzenie setek peruk, każdy musiał mieć swoją, sztucznego zarostu, specjalnych protez, elfie uszy bardzo szybko się niszczyły, więc musiano wyprodukować nieprawdopodobne ich ilości. Do tego dochodzi większa i mniejsza skala, żeby przy krasnoludach wszystko okazywało się ogromne, a przy Gandalfie małe. Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej o powstawaniu rzeczy do trylogii sięgnijcie po przewodniki po filmach – naprawdę warto.

No dobrze, ale co z ogólnymi wrażeniami po seansach? Czy filmy mi się podobały, czy nie? O ile pierwsza i druga część, mimo miejscami zbytniego komputerowego przerysowania, spełniły moje oczekiwania, o tyle trzeci film mnie rozczarował. Jestem zaskoczony, że cała walka wyszła tak bezbarwnie. Nie zrozumcie mnie źle, potyczka okazała się epicka, jednak nijak nie dorównuje tym z „Władcy Pierścieni”. Nawet walka w pierwszym „Hobbicie” o wiele bardziej trzymała mnie w napięciu, nie była taka przerysowana, na siłę napompowaną akcją.

Do tego dochodzi wątek śmierci trójki bohaterów, który nie do końca wypadł tak jak powinien. Jeżeli czytaliście książkę, wiecie, o jakich protagonistach piszę. W powieści ich śmierć była chwalebna i piękna, w filmie nie do końca. W tym momencie ostrzegam przed spoilerami, gdyż nie jestem w stanie oddać mojego rozczarowania zakończeniem bez odniesienia się do poszczególnych śmierci. Odejście Filiego okazało się wplecione do fabuły na siłę – złapali go, zadźgali i tyle, koniec. Thorin natomiast zginął z własnej głupoty. Nie ma w tym nic rycerskiego ani chwalebnego. Jedynie Kili miał godną śmierć, choć zapewne wątek miłosny krasnoluda i elfki nie każdemu przypadł do gustu.

Niestety finalna część, która miała się okazać zwieńczeniem drugiej trylogii o Śródziemiu, nie do końca spełniła to zadanie. Nie można jednak powiedzieć, że to zły film. Po prostu spodziewałem się po nim więcej, może za bardzo próbowano to wszystko wynieść do rangi eposu rycerskiego.

Ponad gór omglony szczyt
Lećmy, zanim wstanie świt,
By jaskiniom, lochom, grotom
Czarodziejskie wydrzeć złoto!

Dzięki Peterowi Jacksonowi dane mi było powrócić do krainy dzieciństwa. Nowi bohaterowie, nowa przygoda, nowe wyzwania – kolejna trylogia, która potwierdziła kunszt reżysera. Wiele osób narzeka na produkcję, głównie ze względu na jej objętość i oddanie pierwowzoru, ja jednak cieszę się, że powstała. To najlepsza trylogia ostatnich lat. Mimo kilku braków i nie do końca satysfakcjonującego zakończenia wiem, że wielokrotnie powrócę do tego świata, by jeszcze raz przeżyć przygodę z hobbitem i krasnoludami. Znowu będę kibicował bohaterom i na pewno urządzę sobie maraton „Hobbita” i „Władcy Pierścieni”. Bo takich filmów się nie zapomina.

Exit mobile version