Site icon Ostatnia Tawerna

Trochę Geralt, trochę Rambo – „Czas żyć, czas zabijać” Miroslava Žambocha

Co wyjdzie z połączenia Rambo i Geralta z Rivii? W założeniu bohater, co mieczom się nie kłania, jest silny, zwinny, a zabijanie to dla niego dziecinna igraszka. Tylko że nowa powieść Miroslava Žambocha udowadnia dobitnie, że założenia a efekt końcowy to dwie różne sprawy.

Nie czytałam nigdy niczego autorstwa Žambocha, więc podeszłam do „Czas żyć, czas zabijać” z zupełnie świeżą głową. Jest to zbiór czterech opowiadań, a w trakcie czytania okazało się, że istnieje jeszcze pierwszy tom. Nie odniosłam jednak wrażenia jakoby znajomość wcześniejszych przygód bohatera była do czegokolwiek potrzebna czytelnikowi.
Za to czytelnikowi przydałoby się coś innego.

Na przykład fabuła.

Zdaję sobie sprawę, że „Czas żyć, czas zabijać” to opowiadania, które w teorii w żaden sposób nie muszą być powiązane fabularnie. I owszem, jak najbardziej. Niestety, Žamboch stosuje bardzo nieładne zabiegi, wprowadzając nowe postaci w każdym kolejnym tekście i kończy go w taki sposób, że właściwie nie wiemy, co dalej dzieje się z tymi postaciami. I pewnie to jeszcze nie byłby największy problem, gdyby nie to, że autor prowadzi narrację w dość irytujący sposób – część rozdziału dostajemy w narracji pierwszoosobowej z perspektywy głównego bohatera, część w pierwszoosobowej z perspektywy jakieś postaci, a kolejną część czytamy w trzeciej osobie. Wszystko to prowadzi do chaosu i zanim zdążymy się w tym połapać – opowiadanie się kończy. I to wszystko w obrębie circa stu stron! W dodatku Žamboch ewidentnie ma problemy kiedy wchodzi w narrację trzecioosobową.

Show don’t tell

Długo nie mogłam sprecyzować, co jest takiego w tej książce, co sprawia mi takie trudności w jej dokończeniu. W okolicach trzeciego opowiadania zdiagnozowałam problem – główny bohater i notoryczne łamanie prostej zasady show don’t tell. Głównym bohaterem jest Bakly (jego imię poznajemy dopiero po 100 stronach!), mężczyzna nie wysoki, szeroki w barach, niesłychanie silny, który lubi ciepełko. Bakly miał być bohaterem niezbyt inteligentnym, który od zawiłych metafor woli wyrywanie kończyn wrogom i nabijanie ich głów na pal. Tylko że w momencie kiedy Žamboch przechodzi w narrację pierwszoosobową i czytamy wewnętrzne monologi jego bohatera, okazuje się, że Bakly wcale nie jest taki głupi, właściwie to całkiem mądry człowiek jest. Więc co robi autor? Połapawszy się, że zrobił babola narracyjnego, stara się go czymś przykryć, więc dostajemy kwiatki w formie opisów tego, jak to Bakly mówi o sobie, że nie jest mądry, że nie lubi mówić, że wolno myśli. Zupełnie jakby miał rozdwojenie jaźni. Niestety autor nie potrafi uzasadnić działań swojego bohatera poprzez pokazywanie go w różnych sytuacjach i dostajemy sprzeczne informacje. Bardzo trudno polubić taką postać.

Pretekstowość

Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie okrutnie uwierała podczas lektury – teksty, które niczego nie zmieniają. Bo widzicie, pierwsze opowiadanie jest dobre, najlepsze z całego tego zbioru, a potem jakby Žamboch stwierdził, że skoro misję wykonał, to reszta już nie musi nieść za sobą żadnej treści i teraz będzie po prostu rzeźnia. Każde kolejne opowiadanie jest po prostu pretekstem do tego, aby Bakly mógł pourywać trochę głów. I to jest jedna z niewielu rzeczy w tej książce, które Žambochowi naprawdę wyszły – opisy walki. Tylko co nam po dobrych i plastycznych opisach starć, skoro na bohaterze nijak się to nie odbija. Nie widzimy w nim zmiany, żadnej przemiany wewnętrznej, po prostu od opowiadania do opowiadania przechodzi po morzu krwi i wnętrzności. Absolutnie zmarnowany potencjał.

Z czterech opowiadań dobrze czytało mi się tylko pierwsze, kolejne dwa zmęczyły mnie strasznie, a ich zakończenie było bardziej niż rozczarowujące. Ostatni, najkrótszy tekst jest o niczym. Absolutnie o niczym. Wygląda to tak, jakby autor stwierdził, że jego bohater potrzebuje jakiegoś catch phrase, więc napisał pięćdziesiąt stron o tym, jak Bakly stoi na górze i morduje żołnierzy, a na końcu mówi o sobie, że jest zabójcą czarodziejów. Tak żeby na koniec mógł powiedzieć tytuł tego tomu, bo wiadomo, to daje punkty do bycia badassem.

Jest jeszcze jedna drobna rzecz, do której muszę się niestety przyczepić – druk. Książka ma moje ukochane żółte kartki, takie które pachną tak, jak pachnieć powinny. Niestety – wystarczy mieć krem na dłoniach czy niedokładnie wytarte ręce i tusz po prostu rozmywa się na stronie, zostawiając brzydkie, sine plamy. Och Fabryko Słów! Już Wam prawie przebaczyłam tę okropną okładkę, na której trudno znaleźć tytuł i autora, ale ten tusz, dlaczego to robicie? Zwłaszcza, że tę samą książkę wydaliście w 2012 roku i okładka naprawdę była dużo lepsza.

Nasza ocena: 6,8/10

To mogła być naprawdę dobra książka. Niestety został tylko zmarnowany potencjał i pretekstowa fabuła.

Fabuła: 5/10
Bohaterowie: 7/10
Styl: 8,5/10
Korekta i redakcja: 7/10
Exit mobile version