Robert Szmidt – polski pisarz science fiction i fantasy, tłumacz, redaktor oraz dziennikarz i wydawca, z wykształcenia marynarz – wrócił do stworzonego przez siebie uniwersum “Pól Dawno Zapomnianych Bitew” i wykreował tę „apokryficzną opowieść”. Dzisiaj zrecenzuję dla Was jej reedycję, wydaną przez Dom Wydawniczy Rebis.
Zacznijmy od początku, komandor Adamkastor Zwiebellus, bohater dopracowany, barwny, twardy weteran na wysokim stanowisku, odegra bardzo ważną rolę. Mimo swojego bystrego umysłu i dużego doświadczenia, nawet nie zorientuje się, w czym wziął udział. Ale to w niczym nie przeszkadza, bo książka wcale nie jest o nim.
Drugim liderem grupy, z jakim się zapoznajemy, jest Dante – ogromny człowiek z niepowtarzalną charyzmą. Praktycznie doskonały dowódca. Cechuje go także dyscyplina, lecz jego nie ogranicza żaden regulamin, przewodzi bowiem grupie najemników.
Niejednokrotnie mamy wgląd w ich życie, sposób podejścia do dowódcy i tego, co robią w wolnym czasie, pomiędzy wartami. Stereotyp Johna Rambo staje się realniejszy, bo obok wyszkolenia, sprzętu i góry mięśni w ramy bohatera wpisuje się poczucie humoru, wygłupy z towarzyszami i ludzkie słabości. Wojownik przedstawiony już nie tylko krwawi z powierzchownych obrażeń, lecz czuje i nie jest niezniszczalny.
Alfred Hitchcock stwierdził, że dzieło należy zacząć się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie powinno nieprzerwanie rosnąć. W “Toy Landzie” jest podobnie. Zaczynamy od zagrożenia życia trzech tysięcy zahibernowanych kolonistów, na które Adamkastor może mieć jakiś wpływ. Lecz komandor jest człowiekiem żelaznej dyscypliny, a tak poważne stanowisko nie pozwala na lekceważenie regulaminu.
Jak właściwie doszło do tej sytuacji, autor opisuje tuż przed ostatecznym rozwiązaniem. Dowiadujemy się między innymi, kto leci promem kolonizacyjnym. Jest to o tyle ważne, ponieważ tłumaczy zachowanie Zwiebellusa i decyzje, które podejmuje.
Napięcie w powieści stale rośnie, gdyż poznajemy bohaterów i stają się nam coraz bliżsi. Prawdopodobna śmierć tysięcy ludzi nie równa jest zagrożeniu, które czyha na lubianego Ragnara – wikinga z toporem. Mimo to, tempo rośnie z umiarem. Pojawiają się chwile niemal błogiego spokoju, gdzie nic nie pędzi na złamanie karku, lecz gdy tylko wykiełkuje myśl, że to bohaterowie będą teraz prowadzić inicjatywę, czerwone kontrolki rozświetlają pulpity, a alarm rozlega się na wszystkich pokładach, ogłaszając pełną mobilizację. Znów defensywnie, znów coś poszło nie tak, znów nerwy.
“Toy Land” posiada dużo zalet. Poza wartką akcją i pełną napięcia fabułą ma wiele smaczków, przy których trudno nie śmiać się w głos. Futurystyczne odniesienia do klasyków dziewiętnastego wieku lub stanu zurbanizowania Warszawy, poza wyrafinowanym akcentem humorystycznym, mogą mieć także duży wpływ na fabułę.
Co do wątku fabularnego, ma niejeden zakręt, o czym autor wspaniałomyślnie uprzedza czytelnika. Albo i nie. W niektórych miejscach trudno przewidzieć dalszy bieg wydarzeń, w innych jest to łatwe. Wtedy też zamiast znudzonej myśli „Rety, jakie to proste”, eksploduje euforyczne „Ależ to będzie dobre!”. I gdy przychodzi co do czego, jest to cholernie dobre.
Gdy dotarłem do końcówki, odetchnąłem z ulgą i przewracając kolejną stronę, zdążyłem się nią zakrztusić. Autor nie oszczędził zawirowań aż do ostatniej strony, do ostatniego zdania.
Napisana świetnie, bo nie da się tego inaczej ująć, powieść cechuje się brodą. A dokładniej szorstkim zarostem drwala, którym ciągle ociera się o myśli czytelnika. Oto cudownie oddany pierwiastek męski pośród przedstawionych postaci, za pośrednictwem niewybrednych żartów, tworzący tę specyficzną otoczkę.
Wartka akcja, barwne postaci i soczysty język polski w dialogach. Fabuła podążająca za grupą kilku zróżnicowanych bohaterów – najemników pod dowództwem Dantego – prezentuje różne osobowości, więc każdy może znaleźć coś dla siebie. Świetna, lekka powieść na kilka wieczorów, o ile nie straszny nam stereotypowy męski humor i duży, czarny penis.