A że ostatnio na ekrany kin wchodzi całkiem spora liczba produkcji o komiksowych bohaterach, cóż, skoro to się sprzedaje, czytaj: zarabia, i widzowie nie znudzili się jeszcze kolejnymi ekranizacjami rysunkowych historii, trudno oczekiwać, by każdy z obrazów był tak samo dobry. Przecież pierwszy film o przygodach Thora czy Kapitana Ameryki, w porównaniu z kontynuacjami, to wołające o pomstę do nieba produkcje. Było źle, nie ma co ukrywać. Nawet ja, wielka fanka bohatera z tarczą wiem, że początkowy obraz to jedno wielkie nieporozumienia. Czego więc oczekiwać po Suicide Squad? Na pewno więcej niż dostrzegli amerykańscy krytycy.
Na nową produkcję Davida Ayera, reżysera Furii i Bogów ulicy, może wybrać się każdy – nawet laik, który nie ma pojęcia o tym, czym jest tytułowy squad. Wszystkiego bowiem dowie się w filmie. Pierwsze kilkadziesiąt minut opowiada bowiem, w skrócie, historię kilku złych, którzy mają służyć dobremu. I tak oto poznajemy Deadshota, Harley Quinn, Boomeranga, Diablo czy Killer Croca. Wprawdzie najwięcej czasu antenowego poświęcono pierwszej dwójce, a zwłaszcza ich wcześniejszym poczynaniom, ale o każdym ważniejszym bohaterze widz dowie się kilku faktów. Co robili, jak zostali złapani i co ich czeka. A przyszłość mieni się bardzo kolorowo, niczym plakat promujący produkcję.
Amanda Waller, po całej historii wokół śmierci Supermana, dochodzi do wniosku, i pragnie przekonać do swoich wizji rząd USA, że ludzkość nie jest bezpieczna. W końcu nie każdy metaczłowiek (metahuman brzmi lepiej) jest dobry. Co się stanie, jeżeli w przyszłości pojawi się ktoś z mocami Supermana i zamiast stanąć po stronie ludzkości, postanowi ją zniszczyć? Potrzebna jest tajna broń, która poradzi sobie z takim zagrożeniem. Najlepiej, gdyby była to broń oddychająca, myśląca, ale ślepo wykonująca rozkazy Waller i innych wysokopostawionych. Czas na skompletowanie swojego dream team – z jakiś utalentowanych zbiór. Tylko trzeba im najpierw wszczepić małe bomy, w razie gdyby zaczęli się buntować, albo chcieli uciec. Wtedy naciskamy odpowiedni przycisk i BOOM! Zagrożenie wyeliminowane. Zgadnijcie, kto dostanie się do tego cudownego zespołu?
Jak już wspominałam wyżej nie trzeba znać komiksów, by połapać się w historii. Jeżeli jednak znacie oryginalne rysunkowe opowieści, wtedy znajdziecie w filmie sporo smaczków i nawiązań do nich. Co oczywiście zalicza się na plus. I, wbrew opiniom innych, nie jest to jedyny pozytyw Suicide Squad.
Powiedzmy szczerze – do beznadziejności i okropności Fantastycznej Czwórki tej produkcji daleko. Zacznijmy jednak od początku. A na początku znajduje się proste stwierdzenie – ten obraz nie jest taki zły, jak go malują. Naprawdę. Produkcję można podzielić na dwie części: dobrą, która wciąga widza, i złą, i jej mogłoby rzeczywiście nie być. Zacznijmy od tej negatywnej strony.
Po pierwsze, nie rozumiem po co w filmach o superbohaterach na siłę wciskać niepotrzebny wątek miłosny – od tego są komedie romantyczne. W Deadpoolu cała ta romantyczna otoczka okazała się gwoździem do trumny produkcji i nie inaczej dzieje się w przypadku omawianego obrazu. Nie mam nic przeciwko miłostkom, w nowym Kapitanie Ameryce pojawiła się takowa i nie raziła, była subtelna i gustownie dodana, nienachalna. Niestety w Suicide Squad cały wątek romansowy pomiędzy June Moone i Rickiem Flagiem jest niepotrzebny. Jasne, napędza kilka wydarzeń, ale można to było przedstawić w inny sposób – bardziej przemyślany i bez sztampy. Moja dziewczyna jest złą wiedźmą, ale musimy ją uratować – nie przekonuje.
Za to zostawmy sobie relacje Jokera i Harley, bo ta rzeczywiście okazała się dobra i nie ocieka słodkością zawiniętą w kolorowy papierek. Choć mam pewne małe „ale” – rola Jokera nie powinna kończyć się na szukaniu i uwalnianiu jego drugiej połówki. Wprawdzie trochę zła się przy tym dzieje, ale jednak dajmy uśmiechniętemu coś więcej do roboty. To tak na przyszłość.
Drugie zło produkcji – trzeba jednak podkreślić, że a tą bolączką zmagają się też inne produkcje o komiksowych bohaterach – to główni źli, zwłaszcza braciszek Enchantress. Jak na pierwszy film, sięganie po super-wypasionych-nadnaturalniemocnych antagonistów nie jest dobrym rozwiązaniem. Takich naładowanych energetycznie zostawmy sobie na trzecią część, a zacznijmy od czegoś prostszego. Może nie misji zgładzenia potężnego rodzeństwa i ich pomagierów, tylko jakiś bardziej przyziemnych bytów? Ja rozumiem, że skok na głęboką wodę to w praktyce coś zalecanego, ale nie w filmie. Z prostego powodu – mamy nową drużynę, jej członkowie dopiero się poznają, są jeszcze zieloni, ale dajmy im do powalczenia z bardzo mocnymi rozrabiakami, którzy potrafią zamienić człowieka w silnego potwora. Brzmi dość zabawnie, prawda? I tak też wygląda. Przecież Enchantress i jej braciszek są nie do pokonania. Czysto teoretycznie. I wprawdzie sama walka złych z jeszcze gorszymi okazała się ciekawa, ale jednak o wiele lepsze było eliminowanie minionków wiedźmy.
Pomarudziłam, ponarzekałam, ale przecież stwierdziłam, że film jest jednak dobry. Czas więc to w jakiś sposób uzasadnić, a zacznę od banałów, czyli aktorów. Choć i tutaj muszę wtrącić swoje trzy grosze, bo po prostu nie rozumiem polityki DC Comics. Zostawmy na chwilę film, a skupmy się na pewnym serialu. Wyruszmy w podróż po odcinkach Arrow. Jeżeli oglądacie tę telewizyjną produkcję na pewno wiecie, że to właśnie tam kilkanaście odcinków temu pojawili się niektórzy członkowie Suicide Squad, jak choćby wspaniały Deadshot czy Boomerang (choć ten, po prawdzie, to i we Flash miał swoje pięć minut), i ich szefowa – Waller. I muszę przyznać, że serialowa obsada okazała się trafiona, nie dało się nie lubić tych bohaterów. I wszystko pewnie byłoby jeszcze piękniejsze, gdyby nie postanowiono zrobić filmu o czubkach służących rządowi. Dobra, nadchodzi kinowa produkcja – czemu nie, może zatrudnią serialowych aktorów. Otóż… nie. Podobnie zresztą zrobiono ostatnio z Flashem – serialowy a filmowy to zupełnie inni aktorzy. Co za tym idzie, trzeba było pozabijać postaci w Arrow, albo usunąć w cień i nigdy nie wykorzystać ponownie.
Gwoli ścisłości, obsada filmu jest rewelacyjna, ale ta serialu także była bardzo dobra. I po co angażować nowych aktorów do zagrania postaci, które dopiero co pojawiły się w produkcji DC Comics? Co z tego, że w serialu, ale to przecież jeden ojciec odpowiada za wszystkich bohaterów. A teraz w Supergirl pojawi się inny Superman, nie Henry Cavill. I zrozum tu politykę DC…
Wróćmy jednak do filmu. Will Smith, Margot Robbie, Jared Leto czy Viola Davis – te nazwiska mówią same za siebie. I wiadomo, czego spodziewać się po tych aktorach i aktorkach – dobrej gry i dania z siebie stu procent. I to właśnie otrzymujemy. Joker w wykonaniu Jareda jest dokładnie taki, jaki powinien być, a Margot to wyśniona i wymarzona Harley. Ale po nich spodziewaliśmy się gry na odpowiednim poziomie, oni byli skazani na sukces. Czarnym koniec produkcji okazał się ktoś zupełnie inny. Bardzo lubię tego aktora, choć większość jego ról skupia się na bieganiu, zabijaniu albo spuszczaniu łomotu odpowiednim osobom. Nie musiał pokazywać, że potrafi grać, tylko być. I tyle. Natomiast w Suicide Squad wreszcie mógł udowodnić światu, że potrafi więcej. Panie i panowie – największym objawieniem tej produkcji okazuje się Jai Courtney. Dowcipne dialogi, zachowanie i mimika – to po prostu trzeba zobaczyć.
Czas na słów kilka o warstwach wizualnej i dźwiękowej. Nareszcie znalazło się muzyczne zagrożenie dla Strażników Galaktyki. Ścieżki dźwiękowej do tej produkcji Marvela słuchałam przez kilka miesięcy, teraz znalazłam coś nowego – OST do Suicide Squad. Eminem, Imagine Dragons czy Queen to tylko niektóre muzyczne perełki, jakie usłyszymy w tym filmie. Uczta dla ucha, ale także ta dla oka. Bo tylu kolorów w filmie o komiksowych postaciach jeszcze nie było. Intro, napisy końcowe, plakaty, sam obraz – kolory wyciekają każdą klatką. Do tego dochodzi szaleństwo, sporo latających pocisków, kostiumy, broń, i sceny walki. Nic tylko oglądać i krzyczeć: „Więcej!”.
Co do samej fabuły – tutaj jest różnie. Mamy momenty, które okazują się dobre, jak choćby starcia z pomagierami antagonistów czy cały wstęp z poznawaniem bohaterów i ich werbowaniem, ale też kilka scen do wycięcia, wspomniany wyżej wątek miłosny Moone i Flaga. I wprawdzie historia jest mocno przewidywalna, ale i tak wciąga.
Po wszystkich tych negatywnych recenzjach spodziewałam się złego filmu, który wpędzi mnie w jakąś depresję, spowoduje, że stracę wiarę w produkcje DC. A nic takiego nie miało miejsca. Rozumiem, że każdy ocenia po swojemu – nie każdemu musi się wszystko podobać. Ale nie rozumiem tej fali hej tu. Jasne nie uznamy Suicide Squad najlepszym filmem tego roku, ale nie można powiedzieć, że on jest zły. Pojawia się w nim całkiem sporo elementów, które sprawiają, że mam ochotę obejrzeć kolejną część przygód Szalonych Kapeluszników ciskających boomerangami czy walących wrogów po głowach kijem bejsbolowym. A za cameo paru bohaterów ze świata DC należy się jeszcze wyższa ocena.