Joe Hill rzadko wydaje nowe powieści – a już na pewno rzadziej niż jego ojciec, Stephen King – ale zazwyczaj warto uzbroić się w cierpliwość i trochę na nie poczekać. Ich tematyka bywa ryzykowna i często ociera się o kicz (jakieś diabły? zły „mikołaj” porywający dzieci w czarnym samochodzie? choroba, która zamienia ludzi w żywiołaki ognia?). Mimo to pisarz podejmuje ją w na tyle nietypowy sposób, strojąc w szaty współczesności i przyzywając na pomoc amerykańską popkulturę, że… pozornie zabawne pomysły zyskują świetne, całkiem poważne wykonanie.
Smocza łuska – albo, mądrzej, Draco incendia trichophyton – rozprzestrzenia się z zatrważającą prędkością. Nosicieli rozpoznaje się po zmianach skórnych, które przypominają bardzo fantazyjne tatuaże poprzetykane żyłkami złota. Inne charakterystyczne cechy: dymienie i spontaniczne samozapłony. Harper Grayson (z domu Willowes) jest pielęgniarką. Zgłosiła się na ochotnika do pracy przy zakażonych. Na co dzień przestrzega rygorystycznych norm BHP, chodzi w niewygodnym, gumowym kombinezonie i obserwuje, jak jej pacjenci prędzej czy później stają w płomieniach. Kiedy może, wraca do domu do męża Jakoba i małżeństwo wspólnie stara się zapomnieć o tym, że świat ogarnął chaos. Efekt? Harper zachodzi w ciążę, a wkrótce potem odkrywa, iż mimo całej swej ostrożności również zaczyna chorować.
Mogłoby się zatem wydawać, że Strażak to powieść, w której centrum stoi epidemia, rodzaj apokalipsy, obserwacja dogorywającego świata. I tak, i nie: chociaż smocza łuska przez całą książkę pełni rolę fabularnego katalizatora, to jednak najważniejsza – i najgroźniejsza – jest na początku, w czasie ekspozycji i do momentu właściwego zawiązania akcji. Później bowiem, w wyniku różnych perypetii, Harper trafia do obozu Wyndham – miejsca, gdzie zakażeni smoczą łuską schronili się przed ostracyzmem, samosądami i tak zwanymi Szwadronami Kremacyjnymi. Wspólnie nauczyli się kontrolować chorobę i nie dopuszczać do samozapłonów. I w ten sposób Strażak przekształca się w coś w rodzaju Władcy much Goldinga: głównym tematem powieści staje się życie w małej, odizolowanej, wiecznie zagrożonej społeczności, a towarzyszy jej refleksja nad niebezpieczeństwem fanatyzmu wszelkiego rodzaju – nie tylko religijnego – oraz nad obsesją na punkcie kontrolowania innych ludzi. Jedno z kluczowych założeń brzmi: stres zabija.
Główną siłę utworu Joego Hilla stanowią wykreowani przez niego bohaterowie: postaci skomplikowane, wielowymiarowe, często niepoddające się łatwej ocenie moralnej; z jednej strony zupełnie „nieepiccy” (cóż to za protagoniści: pielęgniarka i strażak?), a z drugiej – bliscy zwykłym ludziom. Widać, że pisarz poświęcił im dużo uwagi, tak, aby mogli zaskakiwać swoim zachowaniem, ale i zadziwiać spójnością charakteru, zwłaszcza wtedy, gdy pozornie niepasujące do siebie cechy przemieniają się pod piórem autora w komplementarne części składowe. Równie świetnie wyszły relacje panujące między postaciami – nie statyczne, z góry ustalone, lecz płynne, dynamiczne, zostawiające miejsce na przejście od miłości do nienawiści czy od obrazy ku wybaczeniu. Niejednokrotnie uśmiechnęłam się w czasie lektury, tak dobrze opisano wzajemne interakcje, a mimo ponurej scenerii nie brakuje w nich zwykłego ludzkiego ciepła. Jedyne, co moim zdaniem Joemu Hillowi nie wyszło, to umotywowanie antagonistów – nie wszyscy z nich działają z wiarygodnych pobudek, a niektórzy wręcz nigdy nie ujawniają powodów, dla których zachowują się w ten a nie inny sposób. Tożsamość jednego z nich zaskakuje i nie znajduje – według mnie – uzasadnienia w treści książki.
Nie piszę tego często i uważam, że w większości przypadków inni ludzie używają tego zwrotu raczej jako figury retorycznej, ale Strażaka rzeczywiście przeczytałam jednym tchem. Jak już wspomniałam, Joe Hill świetnie tworzy charaktery – aż chce się śledzić ich losy i poczynania – ale też bardzo dobrze stopniuje napięcie. Może trochę po „szkolnemu”, zbyt przewidywalne – łatwo było wyczuć, kiedy nastąpi kolejny bit akcji – co nie umniejsza wcale ekscytacji, jaka towarzyszy lekturze. I znów jedna tylko uwaga dotycząca zakończenia. Ostatnie sto stron (cała powieść liczy blisko osiemset) wydało mi się niepotrzebne i rozwleczone, przez co książka traciła swoją siłę magnetycznego oddziaływania na czytelnika. Główna intryga została rozwiązana, a kolejne przygody bohaterów nagle wydawały się mało prawdopodobne (choć gdyby je obiektywnie przyrównać do reszty powieści, wcale takie nie były).
Strażak pod pewnymi względami przypomina dwa inne utwory Joego Hilla: trochę Rogi, ale przede wszystkim NOS4A2. Z tą pierwszą łączy go ogólny klimat, poczucie wyobcowania oraz motyw ognia (i może to tylko ja, ale podczas lektury wciąż miałam wrażenie, że John Rookwood to w rzeczywistości Ignatius Perish kilka–kilkanaście lat później). Z tą drugą z kolei – niektóre koncepty postaci i motywy. Sympatyczna, trochę roztargniona bibliotekarka Renée mogłaby uchodzić za nowe wcielenie Maggie Leigh; buntownicza Allie Storey ma w sobie coś z Victorii McQueen; pewne fiksacje Marlboro Mana i jego ekipy sprawiły, że natychmiast pomyślałam o Bingu; pomarańczowy freightliner staje się mniej więcej takim samym symbolem nadciągającego, zmotoryzowanego zła jak rolls-royce wraith rocznik 1938. W obydwu powieściach powraca też problem nieudanego małżeństwa.
Ktoś powiedział kiedyś, że zawód pisarza polega na notorycznym zmyślaniu, ale w taki sposób, aby w rezultacie mówić prawdę. I rzeczywiście: nieważne, jak dobrym researchem podpierał się Joe Hill, kiedy wymyślał nowy gatunek grzyba, roznoszący ognistą chorobę – koniec końców wszystko to jest zmyśleniem. Ale pod tą maską fantazji kryje się prawda: o ludziach, ich reakcjach w sytuacji granicznej, ukrytym w nich bestialstwie i pokładach altruizmu. Historia Harper Willowes i Johna Rookwooda mogłaby się wydarzyć naprawdę. No dobrze, nie mogłaby, ale gwarantuję, że w czasie lektury Strażaka zupełnie o tym zapomnicie.