Site icon Ostatnia Tawerna

„Star Force 9: Martwe słońce” już w księgarniach!

Dokładnie 22 listopada ukazał się dziewiąty tom serii Star Force zatytułowany Martwe słońce. Mamy dla was fragment powieści.

Kyle Riggs zasiada na tronie Imperium Ziemskiego, ale nie może zaznać spokoju. Wyzwolił swoją ojczystą planetę od tyrana tylko po to, by go zastąpić. 

W „Martwym słońcu”, dziewiątej powieści z serii Star Force, zaczyna się ostatni rozdział wielkiej wojny między żywymi istotami a maszynami. Obie strony rozwinęły nowe technologie i przemysł zbrojeniowy. Siły Gwiezdne i makrosy próbują nawzajem wyeliminować się z gry w walce na śmierć i życie całych gatunków. Zanim zniszczy maszyny, Riggs musi się jednak dowiedzieć także, kto jest zdrajcą w jego własnych szeregach.

 

Fragment powieści:

Dzień później orbitowaliśmy wokół martwego słońca. Nie była to jednak standardowa, gładka orbita – byliśmy zbyt blisko. Musieliśmy wciąż mieć uruchomione silniki, żeby utrzymać odległość, a wokół wymarłej gwiazdy unosi­ła się cienka, pylista atmosfera, której tarcie mogło przypa­lić kadłub, gdybyśmy zbytnio się zbliżyli.

Znalezienie tego, czego szukaliśmy, nie zajęło nam dłu­go. Z większej odległości trudno było wykryć słabe emisje, ale z bliska nie mieliśmy wątpliwości, że na powierzchni obiektu znajduje się kopuła energetyczna.

Wielokrotnie natykaliśmy się już na tego rodzaju bazy. Ta miała około szesnastu kilometrów średnicy i bez wątpie­nia chroniła najcenniejsze zasoby: fabryki.

– Jestem pod wrażeniem – powiedziałem, gdy przejrza­łem odczyty. – Zbudowały to tutaj, na widoku. Co za szalo­ne miejsce na bazę! Każdy okręt musi lecieć z pełną mocą silników, by uciec z tej studni grawitacyjnej. Prawie ją prze­gapiliśmy, bo myśleliśmy, że to wykluczone.

– Może dlatego to zrobiły – zasugerowała Nomura.

– Być może. Ale nie wydaje mi się. Raczej mają inny po­wód. Może jakiś rzadki surowiec? Makrosy zazwyczaj nie budują baz z myślą o podstępach. Nie są zbyt dobre w cho­waniu się, polegają raczej na agresji.

Nie odpowiadała ani nie kiwała nawet głową. Nomura była dziwnym oficerem. Lubiłem ją, ale nie byłem w stanie stwierdzić, co myśli.

Makrosy lubiły budować fabryki pod osłoną silnych tarcz energetycznych, co chroniło je przed bombardowaniami z orbity. Tylko broń atomowa mogła je zniszczyć. Z uśmie­chem wydałem rozkaz wypuszczenia bomb.

– Zaczynamy bombardowanie, kapitanie. Proszę zrzucić wszystko, co mamy, po trzech stronach kopuły. To oznacza jakieś czterdzieści osiem głowic.

Nomura nie kwestionowała mojego rozkazu. Nie powie­działa, że marnuję amunicję ani żebym poczekał na wypa­dek, gdybyśmy znaleźli kolejną kopułę. Wprowadziła dane celownicze, przekazała je do pozostałych krążowników i wszystkie wystrzeliły.

Oczywiście wymagało to koordynacji czasowej. Chcieli­śmy, aby bomby spadały jedna za drugą, ale żeby zarazem nie niszczyły się nawzajem. Nie było to proste. Jako że kopuła była spora, uderzyliśmy w trzy punkty jednocześnie. Każdy okręt celował w miejsce o równej odległości od pozostałych. Gdy się zsynchronizowaliśmy, komputery wypuściły pociski w szesnastu salwach, w piętnastosekundowych odstępach.

– Przy odrobinie szczęścia zniszczymy cel po paru pierw­szych uderzeniach. Jeśli rakiety nie ulegną zniszczeniu, niech polecą z powrotem na orbitę, gdzie je zbierzemy.

Nomura dokonała paru obliczeń i pokręciła głową.

– To niemożliwe, sir. Grawitacja jest zbyt wysoka. Nie uda nam się ich zawrócić.

– Cholera. No cóż, jeśli zniszczą makrosy, to nie ma to znaczenia.

Czekałem i czekałem przez trzy minuty, zanim bomby spadły. Moi ludzie wiwatowali za każdym razem, gdy jedna z nich uderzała w kopułę. Podniosła się gigantyczna chmu­ra pyłu i odłamków.

– Jak idzie? Przebiliśmy się?

Sześć fal pocisków trafiło już w cel, a pozostałe były w drodze. Chciałem to w końcu mieć za sobą. Toczyłem już kolejną bitwę, tę, która naprawdę się liczyła – bitwę o Ziemię.

– Czujniki nie wykazują penetracji, sir – odparła No­mura.

Z pochmurną miną wyświetliłem na ekranie strumień danych. Przyjrzałem się liczbom.

– Kopuła wciąż trzyma.

– Nadchodzi szóste uderzenie.

– Proszę wyświetlić przybliżoną symulację tego, co kryje się za chmurą pyłu – rozkazałem.

Nomura zawahała się.

– To niezbyt dokładne dane.

– Dlatego powiedziałem „przybliżoną”.

Wcisnęła parę przycisków, a ja zacząłem się pocić. Zanim skończyła, wylądowała ósma salwa. Połowa naszych rakiet trafiła już w cel.

Na razie wyglądało na to, że nie odnieśliśmy sukcesu. Kopuła była pomarańczowa, a nie śnieżnobiała, co ozna­czało, że jest znacznie obciążona. Nie przebiliśmy się jed­nak, pole siłowe trzymało. Nie przestało działać nawet na chwilkę potrzebną, by do środka wleciała choć jedna gło­wica atomowa.

– Cholera – powiedziałem, gdy spadła dziewiąta salwa i po trzech stronach kopuły pojawiły się kolejne rozbłyski. – Nie mamy już pełnej synchronizacji. Uderzenia po północ­nej stronie mają niemal sekundę opóźnienia.

– Wprowadzam korektę – odpowiedziała spokojnie No­mura.

– Korektę? Za późno!

Gdy uderzyła jedenasta i dwunasta salwa, byłem wściekły. Dopiero przy dwunastej zauważyłem poprawę synchroniza­cji – tym razem wszystkie trzy wybuchy były jednoczesne. To sprawiło, że cała kopuła zamigotała i z pomarańczowej zmieniła się w czerwoną.

– Tak lepiej. Jeszcze tylko cztery.

Wszyscy czuliśmy to napięcie. Nikt już nie wiwatował, spoglądaliśmy na ekrany w milczeniu. Nie było czasu na poprawki. Zrobiliśmy, co w naszej mocy.

Ostatnie cztery salwy uderzyły w kopułę… ale nie znisz­czyły jej.

Exit mobile version