Książka dla fanów Marsjanina, podróży w kosmos i MacGyvera. Lekkie science fiction pokazujące dramaty i radości eksploracji innych układów planetarnych… A no tak, plus ratowanie ludzkości!
Jeden za wszystkich
Na okładce polskiego wydania Projektu Hail Mary znajdziecie bardzo entuzjastyczną minirecenzję samego G. R. R. Martina: “Dwa światy, (…) jeden człowiek, który może je ocalić”. Dodajcie do tego najsłynniejszą powieść Weira i mniej więcej wiecie, na co się piszecie. Będzie o heroizmie i majsterkowaniu. Będzie się działo, ale ogólny ton przyniesie otuchę. Przecież heroizm nie powinien iść na marne.
Uwielbiam science fiction, najbardziej tę głęboko filozoficzną. Nie potrzebuję technicznych opisów, ale o fizyce mogę słuchać, ile wlezie. No i obce rasy, a co ważniejsze – obce języki! Po Weira sięgnęłam jednak z nieco innych pobudek – po rozrywkę, która nie będzie banalna, trochę mnie zmusi do myślenia, wciągnie, da nadzieję. Dokładnie to dostałam. Ale dobrze, tyle ogółów, czas skupić się na samym bohaterze.
Zaczyna się od tego, że sam nie ma pojęcia, kim i gdzie jest. Szybko orientuje się, że w kosmosie – pewnie gdzieś na ziemskiej orbicie. Stopniowo „obmacuje” swój statek, przypomina sobie własne imię. Odkrywa, że jest bardzo daleko od domu, za to wybrał się z bardzo ważną misją – trzeba uratować Ziemię przed kosmiczną epoką lodowcową. Jakiś wredny, odporny na wszystko plankton z próżni zżera Słońce – i to dosłownie! Cała nadzieja w Rytlandzie Grace… Tylko dlaczego jakiś zwykły nauczyciel przyrody dostał tak zaszczytną fuchę?
Wychodzenie z niepamięci
Spora część książki będzie poświęcona walce Rylanda z własnym umysłem. To klasyczna sztuczka, która pozwoliła Weirowi nie tylko bawić się flashbackami, ale zaskoczyć nas i bohatera kilka razy bez zastosowania faktycznego zwrotu akcji. Te, oczywiście, także mają miejsce, jednak w teraźniejszości pana od przyrody, kiedy krąży wokół odległej, niosącej wielkie nadzieje gwiazdy. Jak się szybko okaże, stała się najważniejszym miejscem we wszechświecie nie tylko dla nas. Stopniowo dowiecie się wszystkiego… oprócz uzyskania odpowiedzi na pytania, dlaczego właściwie międzynarodowa misja nosi nazwę „Hail Mary”, czyli „Zdrowaś Maryjo”.
Przez biologiczne laboratorium i doświadczenia na żyjątkach wcinających słońca, eksperymenty z nowym rodzajem paliwa i podróży kosmicznych, po łatanie statku, spacery w przestrzeni międzygwiezdnej i jedzenie z tubek. Cała książka Weira jest poświęcona praktycznemu wymiarowi poruszania się między gwiazdami, zapewnienia zdrowia kosmonaucie, wreszcie technicznym podstawom heroizmu. Ale to także tekst o wielkiej sile przyjaźni rodzącej się ze wspólnej pracy.
Skoro Martin wspomniał o dwóch światach, a my wiemy, że Projekt Hail Mary wystartuje w niedalekiej przyszłości, pewnie już się domyśliliście, że ten drugi nie będzie nasz. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale pojawią się rozważania o genetyce i polowa etnolingwistyka. Nie spodziewajcie się filozoficznych zagadek jak z Teda Chiaga czy Liu Cixina, ale skojarzenia będą jak najbardziej uprawnione. W końcu fantastyka to nie tylko dialog literatury z nauką, to także mnóstwo ważnych rozmów między książkami.
Project Hail Mary to bardzo optymistyczne science fiction, czyli w zasadzie rzecz dla samego gatunku nietypowa, jeśli spojrzymy na całą jego historię. Mówi o wielkiej mobilizacji ziemskich zasobów, przezwyciężaniu kryzysu i niesieniu pomocy. To także pochwała edukacji – zwłaszcza naukowej. W końcu język matematyki i fizyki pozwala na porozumienie ponad kulturami, a może i kosmicznymi rasami. Weir, jak Sagan, na pewno głęboko w to wierzy.
Nasza ocena: 8/10
Przygodowe science fiction z pozytywnym przesłaniem. Trzyma w napięciu nawet wtedy, gdy chodzi i naprawienie czegoś taśmą izolacyjną – lub jej kosmicznym odpowiednikiem.
Fabuła: 7/10
Bohaterowie: 8/10
Styl: 8/10
Wydanie i korekta: 9/10