Początek XX wieku, Anglia. Czasy, kiedy fascynacja spirytyzmem nie jest domeną rozchichotanych nastolatków (które, być może, obejrzały w kinie o parę kiepskich horrorów za dużo), lecz poważnych, szanowanych dżentelmenów (którzy, być może, przeczytali o parę gotyckich powieści za dużo). Jeden z nich, Roderick Burgess, to chytrus kuty na cztery nogi. Jego sen (!) o potędze zaczyna się, jak sny wielu przed nim – od schwytania Śmierci, by ta uczyniła go największym magiem świata.
Ale sprawy z jakiegoś powodu nie przybierają takiego obrotu, jakiego życzyliby sobie pan Burgess i jego współpracownicy. Choć rytuał przywołania przebiega bez zakłóceń, a w kręgu ochronnym rzeczywiście materializuje się niezwykła istota, nie jest to Śmierć. Więc kto? Tajemniczy przybysz odmawia odpowiedzi. W ogóle nie chce odezwać się do więżących go śmiertelników. Mag kradnie istocie potężne artefakty i każe jej pilnie strzec dzień i noc.
Jak łatwo się domyślić, niefortunny czarodziej schwytał tytułowego Sandmana, zwanego częściej Morfeuszem – boga snu i młodszego brata Śmierci. Ten, wyzwoliwszy się, szuka zemsty i utraconej potęgi. Przemierza światy, spotyka zarówno zwykłych śmiertelników, jak i istoty mityczne.
Założenie jest proste: wszystko, co kiedykolwiek stworzyła ludzka wyobraźnia, wszelkie bóstwa, personifikacje, magiczne stworzenia, diabły i demony – istnieją naprawdę. W jakimś sensie.
Dlatego nie należy dziwić się, że wśród służących Snu z Nieskończonych spotkać można Kaina i Alba, archetypy pierwszego mordercy i pierwszej ofiary; że zdesperowany Morfeusz zasięga rady u trzech wiedźm, Kloto, Lachesis i Atropos; że zstępuje do piekła, by prowadzić rokowania z Lucyferem. Ba, Neil Gaiman pokusił się nawet o wrzucenie do swojego komiksu-worka superbohaterów i superprzestępców.
Preludia i nokturny zamykają w jednym tomie osiem pierwszych zeszytów Sandmana – czyli całą historię uwięzienia tytułowego bohatera, a następnie poszukiwań magicznych artefaktów: sakiewki z piaskiem, hełmu i rubinu. Ktoś napisał kiedyś, że komiksowe serie można podzielić na dwa rodzaje: takie, które od początku rzucają czytelnika w wir gęstej intrygi, gdzie od razu wiadomo, jaki cel mają bohaterowie i co jest stawką; oraz takie, w których autor najpierw opisuje kilka luźnych przygód, zanim dojdzie do kwintesencji swej historii. Sandman reprezentuje ten drugi przypadek – i pierwszy tom stanowi raczej przygotowanie do zasadniczej akcji. Nie oznacza to, że jest nieciekawy i nie warto go czytać – ale to raczej długa, staranna ekspozycja, zawiązanie akcji.
Jeden z największych atutów Gaimanowskiej serii stanowią niebanalne postacie – zinterpretowane na nowo mitologiczne i legendarne istoty. Morfeusz w swoich poczynaniach nie kieruje się logiką; często nawet nie kieruje się sprawiedliwością. Nie sprawia wrażenia kapryśnego, a mimo to czasem postępuje pod wpływem zmiennych nastrojów. Potrafi być wielki i potężny jak kosmiczna otchłań, a czasem – mały i niemal ludzki w swoim egocentryzmie. Świetnie kontrastuje z Lucyferem – pięknym, jasnym, arystokratycznym i beznadziejnie znudzonym piekielną egzystencją. Stanowi zgrany duet ze starszą siostrą – Śmiercią, która chyba lepiej od samych ludzi wie, jak cenne i radosne może być życie.
Oczywiście niezwykle ważną rolę odgrywa estetyka serii. Sam temat i główny bohater narzucają oniryzm jako cechę dominującą. Rzeczywiste wydarzenia przeplatają się z majakami i psychozą. Komiks często jest brutalny, mroczny, wydaje się, że sen to częściej wyczerpujący koszmar niż wypoczynek, regeneracja. Towarzyszą temu sugestywne obrazy: kobiety, która zaćpała się piaskiem Morfeusza; ludzi, którzy pod wpływem obłędu przekraczają niemal wszystkie normy społeczne, w tym tabu seksualne, okaleczenia i morderstwa; najpodlejszych demonów, które milkną znienacka, gdy pojawi się choć cień nadziei na niebo. I choć na pierwszy rzut oka rysunki mogą wydawać się zbyt proste i zgrzebne, także i one budują niesamowity charakter komiksu.
Jeśli miałabym wymienić mój ulubiony epizod z pierwszego tomu Sandmana, byłyby to ex aequo Nadzieja w piekle i Dwadzieścia cztery godziny. Ten pierwszy: za świetne przedstawienie królestwa demonów, którym wydaje się, że Morfeusz nie ma nad nimi żadnej władzy, oraz za postać samego Lucyfera – połączenie wizji Gaimana z kreską Sama Kietha dało w rezultacie prawdziwego upadłego anioła, w tym najgłębszym sensie, zero kiczu. Ten drugi – za przerażającą, mrożącą krew w żyłach wizję zabawy i manipulowania innymi ludźmi.
Ale przed Morfeuszem, jak wiadomo, jeszcze długa droga. Jeśli lubicie połączenie grozy z baśniowością, oniryzmem czy mitologią, a do tej pory jakoś pominęliście Sandmana, zatrzymajcie się na moment, sięgnijcie po tę serię. Ręczę za Neila Gaimana (ale czy za niego w ogóle trzeba jeszcze dzisiaj ręczyć?) i za ten komiks – nie zawiedziecie się.