Site icon Ostatnia Tawerna

Retroseans: „Martwica mózgu”

Martwica mózgu to jeden z tych filmów, które można określić mianem tak złe, że aż dobre. Nie wszyscy wiedzą , że za jego realizację odpowiada ten sam człowiek, który dał nam Władcę Pierścieni – Peter Jackson. Jego osoba starym wyjadaczom B klasowego horroru jest doskonale znana, zaś tylko ta część widzów, która stroni od klimatów gore, może nie wiedzieć, iż za nim wziął się za ambitne kino, tworzył niskobudżetowe produkcje z prawdziwie pokręconą fabułą, hektolitrami krwi i porozrywanymi bebechami.

Nie znam drugiego takiego filmu z ery VHS, który miałby tak ambiwalentne grono odbiorców. O ile część fanów uwielbia Jacksona za wspomnianą na początku ekranizację prozy J.R.R. Tolkiena, o tyle ta sama grupa odbiorców może czuć zniechęcenie po obejrzeniu campowej masakry z zombiakami w roli głównej, oczywiście przy założeniu, że zdecydują się bliżej zapoznać z początkami twórczości Nowozelandczyka. Dobrze, że istnieją jednak fani, którzy niezależnie od zmiennej stylistyki reżysera doceniają go za dokonania dla B klasowych horrorów.

Ręka, noga, mózg na ścianie, oko w mikserze

Martwica mózgu to krwawa hekatomba z wątkiem miłosnym w tle. Do Nowozelandzkiego zoo zostaje sprowadzony niezwykle rzadki okaz małpo-szczura, będący hybrydą gatunkową. Pech chciał, że matka trochę nieporadnego 25-letniego Lionela przebywała w ogrodzie i przez nieuwagę została ugryziona, co w efekcie doprowadziło do przemiany ją w zombie. Tymczasem jej syn poznaje młodą i uroczą ekspedientkę Paquitę, która szybko się w nim zakochuje. Jednak ich związek stoi pod dużym znakiem zapytania, gdyż bohater skrywa sekret i dokonuje wszelkich starań, aby epidemia zarazy nie rozprzestrzeniła się.

Fabuła opiera się na dość prostej konstrukcji. I jest to zdecydowanie atut. Na próżno oczekiwać od campowego, pełnego kiczu, absurdu i autoironii filmu klasy B czegoś odkrywczego, gdyż ich sens tkwi w prostocie przekazu. Od początku mamy jasne wytyczne co do tego, w jakim kierunku będzie toczyła się fabuła. Wiemy też, że jest to prawdziwy festiwal gore, w którym postacie dosłownie ślizgają się na posoce a w powietrzu wirują porozrywane na strzępy ciała żywych trupów. Wszyscy fani jednego z pierwszych filmów Jacksona doskonale pamiętają kultową scenę, w której główny bohater przy użyciu kosiarki spalinowej rozprawia się z tłumem wygłodniałych zombiaków. Takie połączenie sprawia, że film ogląda się jednym tchem – z krótkimi przerwami na zduszenie w sobie wymiocin.

Miłość w czasach zarazy

Nie nawiązuję tutaj do powieści Gabriela Garcii Marqueza, gdyż Martwicy mózgu daleko do poruszającej historii o samotności, śmierci i miłości. Przynajmniej na poziomie konwencji. Mimo, iż te elementy również znajdziemy w horrorze Jacksona, są one powiązane ze sobą w zupełnie inną, campową strukturę. Jest to krwawa telenowela, w której więcej jest siekania człapiących zombiaków na drobne cząsteczki aniżeli miłosnych scen. Niemniej z drugiej strony wątki uczuciowe ukazane w małomiasteczkowej apokalipsie są świetnym dopełnieniem fabuły, dzięki czemu nie otrzymujemy tylko i wyłącznie bezmyślnej jatki. Reżyser kończy festiwal gore puentą głoszącą, że prawdziwie silnym uczuciom nie straszne nawet hordy żywych trupów.

Czy „Martwica mózgu” zachwyca po latach?

Odpowiedź na to pytanie jest niejednoznaczna. Wśród fanów walających się flaków, rozrywanych bebechów i hektolitrów krwi, Martwica mózgu jest jedną z najczęściej wymienianych produkcji typu gore i uznawana równocześnie za kultowy horror klasy B, zaś biorąc pod uwagę ogół miłośników horrorów, produkcja wydaje się nieco zapomniana. Co jest tego przyczyną? Głównie to, że tego rodzaju krwawe festiwale nie cieszą się dużą popularnością. Są one często krytykowane za samą konwencję, przez co nie zyskują zbyt dużego rozgłosu. W wielu krajach nawet trafiają na niechlubną listę zakazanych filmów. Czy to oznacza, że jedno z pierwszych dzieł w twórczości Petera Jacksona już nie zachwyca? Co to, to nie! To jak ponadczasowy kawałek zespołu The Cranberries, pt.: Zombie, który nie starzeje się mimo upływu czasu. Podobnie jest w tym przypadku. Mimo ogólnej, niezbyt przychylnej opinii, powtórne seanse nie tracą dużo na wartości. Wciąż zapiera dech w piersiach dynamiczna akcja, pokrętna fabuła oraz campowa stylistyka.

Martwica mózgu to jeden z tych horrorów klasy B, po którego sięgam najchętniej. Krwawa sieczka raz na jakiś czas jest świetnym sposobem na odpoczynek od współczesnych filmów grozy przesyconych duchami czy zjawiskami paranormalnymi oraz odświeżenie konwencji i poczucia ponownie tego niesamowitego klimatu obrazów z ery VHS. Mimo, iż w obecnych czasach nie posiada wielu zwolenników, jest to wciąż kultowe gore, które na trwałe zapisało się w historii kinematografii.

Exit mobile version