Gdy znasz Cyrodiil lepiej niż własną miejscowość
Pewnego zacnego popołudnia trafiła do mnie paczka. Standardowo była w niej gra wideo. Z wypiekami na twarzy zainstalowałem ją z trzech różnych płyt DVD i rozpocząłem tworzenie swego awatara. Produkcja mi znana, czytałem o niej wszystko, co było ówcześnie dostępne w sieci. Czy wtedy spodziewałem się, że pozostanę w niej tak długo? Zdecydowanie nie.
The Elder Scrolls IV: Oblivion to standardowy cRPG z kamerą umieszczoną za plecami postaci (nie da się tak grać) lub bezpośrednio z perspektywy pierwszej osoby. Tworzymy bohatera i zostajemy wrzuceni do wielkiej, wirtualnej piaskownicy. Co dalej? To już nasza decyzja.
Moja pierwsza postać nie należała do… najpiękniejszych. Był to mężczyzna cesarski, którego twarz mocno przypominała… świnkę. Niestety, nie taką morską. Możliwości edytora mocno mnie zaskoczyły i dopiero przy kolejnych próbach bohaterowie wyglądali bardziej ludzko. A to był dopiero początek mojego długiego i wieloletniego maratonu, który został przerwany, gdy pojawił się Skyrim.
Ja chcę jeszcze raz!
Oblivion w moim przypadku okazał się błędnym kołem. Stale wracałem do tej produkcji, nawet w momencie, kiedy żaden kamień w tym wirtualnym świecie nie był mi obcy. I co z tego, że powtarzałem te same zadania czy wybierałem te same klasy postaci. Ten świat był piękny – łąki, góry, lasy czy podmokłe trzęsawiska. Uwielbiałem spacerować i szukać kolejnych przygód.
Ta kraina naprawdę żyła w swoim rytmie. W porównaniu do takiego Gothica, gdzie NPC coś tam robili, w Obku zaprawdę, powiadam Wam, żyli. Niektóre postacie miały nawet cały plan tygodniowy! Co było irytujące w przypadku jednego zadania, w ramach którego trzeba było porozmawiać z wędrownym kupcem… A ten podróżował po całej mapie. Znajdź, człowieku, takiego wędrowca! W trakcie produkcji ten system okazał się tak realistyczny, że twórcy musieli go trochę “stępić”. Dochodziło do takiego paradoksu, że np. diler narkotyków, który zlecał nam zadanie, mógł zostać zamordowany przez uzależnionych klientów. Ci kradli, co im wpadło w ręce, aby zdobyć złoto na narkotyki, jednak przedmioty mogły się skończyć i gracz mógł nie trafić do miasta w odpowiednim czasie. Ewentualnie mój wcześniejszy kupiec mógł zostać zjedzony przez pumy lub inne potwory grasujące w lesie. Dlatego cały system uproszczono, aby gracz nie doznał przykrych niespodzianek. Chociaż z drugiej strony… byłoby to arcyciekawe.
Do tego nabyłem paskudnej, smoczej choroby. Gromadziłem wszelkie artefakty, bronie i pancerze jak szalony. Ileż to godzin spędziłem na układaniu tego w różnych domach w Cyrodiil. Wszystko miało być odpowiednio wyeksponowane. Czy później z nich korzystałem? Oczywiście, że nie. Pełniło to walor tylko wizualny, ale było warto.
Fabuła? Jak zwykle słaba!
The Elder Scrolls nigdy nie miało szczęścia do wybitnej fabuły. Ale co z tego? Uwielbiam ten świat i nawet tak oklepany motyw jak inwazja z innego wymiaru mnie wciągnęła! Ubóstwiałem przekraczać bramy otchłani i ucierać nosa tym złym daedrom! Do tego przenoszenie się w inny świat i walka na terenie nieprzyjaciela sprawiała, że czułem się jak komandos za liniami wroga – magiczny komandos, z kocim ogonem i płonącym mieczem… Piękne czasy.
Postacie także nie grzeszyły zbytnio rozbudowanym charakterem, ale Martina czy Jauffre’a trudno nie darzyć sympatią. Ogromną różnicą w porównaniu do poprzednika było to, że bohaterowie zostali w pełni zdubbingowani i nie czytaliśmy już ściany tekstu jak w Morrowindzie. To sprawiło, że można było ich lepiej nakreślić, jednak z powodu ogromu postaci i presji czasu nie udało się tego zrobić.
Warto także wspomnieć, że to właśnie Oblivion zaczął niechlubną tradycję DLC w postaci zbroi na konia. Dopiero dwa lata później w wersji GOTY otrzymaliśmy te malutkie pakiety w zestawie z grą.
Ideał? Chciałbym
The Elder Scrolls IV: Oblivion to gra świetna, jednak niepozbawiona wad. Słaby wątek główny, niezbyt kreatywnie zarysowane postacie i grafika, która obecnie mocno się zestarzała. Zabrano też niektóre zdolności oraz uproszczono wiele aspektów np. magię w porównaniu do Morrowinda. No i ten głupi pomysł ze skalowaniem poziomu. Ten ostatni w szczególności kłuł w oczy. Szukasz najlepszej zbroi w grze? Spokojnie, po osiągnięciu 30. poziomu każdy bandyta będzie miał ją na sobie! Masz zebrać 10 żółci z impów? Ups, wymarły, bo masz za wysoki poziom! Walczysz z grupą daedr i wspierają Cię postacie fabularne? Nic się nie martw, po walce na pewno będą martwi. Na szczęście błogosławieństwo dziewięciu bóstw w postaci modów może zdziałać cuda. Co prawda, modowanie tutaj trochę trudniejsze niż w Skyrimie, ale warto się postarać i wrócić do Obliviona. Nawet po jedenastu latach od premiery. To wciąż wspaniały, dobry i wciągający cRPG z otwartym światem.