Site icon Ostatnia Tawerna

RETROGRANIE: „Dragon Age: Origins”

Dragon Age Początek, lub, jak większość z graczy przyjęła ją nazywać, Dragon Age Origins, to gra która zasłużyła sobie, aby znaleźć się w „Retrograniu” z wielu powodów. Jednak zachowajmy szczyptę profesjonalizmu. Jest tu ktoś kto nie słyszał o „Dragon Age”? Czy należy przedstawiać tę grę? Nie? Oczywiście, że nie! Każdy szanujący się, ba, nawet, ten który uważa się za kompletnego laika, jeśli chodzi o komputerowe rozgrywki, musiał słyszeć o sławnym Wieku Smoka. I co, naprawdę ktoś nie słyszał? Jeśli znalazła się taka osoba… Proszę, nie przyznawaj się.

No dobrze! Możemy przejść dalej. Tym którzy jakimś cudem nie znają tej gry, powiem, że gracz występuje w niej jako członek Szarej Straży, potężnego bractwa mającego za zadanie powstrzymanie plagi mrocznych pomiotów, pustoszących kontynent Thedas. Tyle musi wam wystarczyć.

Dragon Age: Origins, dziecko studia BioWare zrodzone 3 listopada 2009 roku, weszło na rynek gier i pozamiatało, stając się pretendentem do produkcji game of the year. Tak było wtedy, kiedy BioWare umiało robić dobre gry. Jednak żeby nie było, iż jestem tutaj stronniczy, zaczniemy odwrotnie, niż się przyjęło, i najpierw wytkniemy produkcji i jej twórcom wszystkie błędy. Bezlitośnie wyciągając je na światło dzienne, aby każdy wiedział, z czym to się je. Jakkolwiek to nie brzmi.

Twórcy dość poważnie wzięli podtytuł Początek, dając nam zawsze inny początek gry, zależnie od tego, jaką rasą i klasą akurat gramy. Tak jak przystało na rasowego cRPGa, zaczynamy naszą przygodę od stworzenia swojego bohatera, w średnio zaawansowanym kreatorze postaci. Mamy do wyboru człowieka, elfa bądź krasnoluda. Klasy tych postaci to już zupełnie inna bajka. Nie każda z ras może należeć do każdej kombinacji, np. krasnolud nie może zostać magiem, elf natomiast może pomarzyć o byciu szlachcicem, temu akurat nie zdziwi się nikt, kto choć trochę zna świat DA. Kiedy stworzymy już naszą postać i zaczniemy oficjalnie naszą przygodę, od pierwszych chwil zauważymy największe bolączki tej gry.

Coś, co rzuca się w oczy jako pierwsze, to bezwątpienia oprawa wizualna. Już wtedy, a przypominam, że to rok 2009, gra nie mogła poszczycić się najnowszymi osiągnięciami technicznymi pod względem wizualnym, odstając wyraźnie od swoich konkurentów. Co tu dużo mówić, grafika w tej grze jest po prostu słaba. Tekstury biją po oczach, wołając o pomstę do nieba. Owszem, idzie się przyzwyczaić i to nawet dość szybko, ale nie ma wątpliwości, że deweloperzy poskąpili grosza na silniku lub naprawdę goniły ich terminy, co nie zmienia faktu, że niesmak jednak pozostał.

Kolejną łatkę z poważniejszym zarzutem można by przykleić do większości gier, lecz w tej recenzji mówimy konkretnie o Dragon Age’u. Mam na myśli niekończące się wojny klonów. Naprawdę, liczbę modeli twarzy w tej grze można by policzyć na palcach i to jednej ręki. Jedyne, co wszystkich odróżnia, to zarost! Czy postać go ma, czy też nie! Jak już tak, to czy jest długi, czy krótki? Prócz kobiet, rzecz jasna, je akurat możemy odróżnić po… nie! Nie po tym, co właśnie myślicie!

Tak jak właśnie miałem powiedzieć, kobiety w tej grze możemy odróżniać głównie po włosach. Tak! To nie żart. Oczywiście trochę jestem tutaj złośliwy i wyolbrzymiam pewne sprawy, ale to i tak nie zmienia faktu, że mamy tutaj zmasowany zjazd anonimowych klonów.

Jak już się tak czepiam, to warto też wspomnieć o ruchach postaci. Są one naprawdę sztywne i nienaturalne. No bo kto normalny biega rozkrokiem będąc wykrzywionym jak wielbłąd? Co jednak dziwne, idzie się przyzwyczaić i po dłuższej sesji z grą przestaje to nam przeszkadzać, zwłaszcza, że sama konstrukcja walk jest dość fajnie przemyślana.

To są właśnie jedne z głównych grzechów tej gry. Oczywiście znalazłoby się jeszcze trochę, ale to już raczej drobnostki. Dobrze. Skoro tę niemiłą część mamy za sobą, możemy zacząć festiwal rozpływania się nad grą. Bowiem Dragon Age: Origins jest epicką przygodą, która wciągnie was na kilkadziesiąt godzin i to nie raz! I nie dwa! Ja sam nie wiem ile razy już przeszedłem produkcję. Co więcej jestem przekonany, że jeszcze dane mi będzie w nią zagrać. Średnio tak, co rok do niej wracam i ogrywam ją od początku do końca.

Ta produkcja to sztampowe epic – fantasy, gdzie my i nasi ziomkowie jesteśmy good! A wszyscy ci, którzy znajdują się w opozycji do nas, są bad! Co w sumie nie dziwi, biorąc pod uwagę, że walczymy z potworami, straszydłami, pokrakami i innym dziadostwem. No przynajmniej przez większość czasu. Także schemat jest prosty i klasyczny – od zera do bohatera, wyrzynając przy tym masowo wrogów. Co ciekawe, sprawdza się to idealnie.

Pierwszą i według mnie najmocniejszą stroną tej gry jest fabuła! Prosta, epicka i wciągająca. Czasami stara się być zaskakująca robiąc jakieś niespodziewane zwroty akcji, lecz bądźmy szczerzy, jest to tak grubymi nićmi szyte, że nikogo nic nie dziwi. Siła fabuły znajduje się w naszej wyobraźni. Mamy tę świadomość, że przynależymy do prastarego i potężnego zakonu Szarej Straży, która stoi na warcie strzegąc ładu i porządku, walcząc z przeklętym i splugawionym odwiecznym wrogiem, Upadłym bogiem oraz jego sługusami, Mrocznymi Pomiotami. Trzeba tutaj zaznaczyć, iż Mroczne Pomioty wyglądają „przecudnie” paskudnie i strasznie! Tak jak powinien wyglądać stwór z koszmaru. Za to daję piątkę z plusem. Lekki niedosyt pozostawia fakt, że przynależność do, mogłoby się wydawać, tak sławnego i elitarnego bractwa niesie ze sobą jakieś profity w formie oddzielnego drzewka rozwoju. Niestety! Nie ma co na to liczyć.

Decyzje, które podejmujemy w trakcie rozgrywki, dają nam poczucie tak ważnych, że jeden błąd może zadecydować o naszym zwycięstwie bądź porażce, jest to jednak bardziej sprytnym zabiegiem, gdyż naprawdę trudno (jeśli w ogóle możliwe) zakończyć finalny wątek porażką. Chyba, że za porażkę weźmiemy fakt, że porzuciliśmy grę z różnych powodów.

Na duży plus zasługują nasi kamraci, bracia i siostry w niedoli, czyli po prostu nasi towarzysze, którzy są naprawdę dobrze napisani. Mamy tutaj wszystko. Od kurdupla Krasnoluda pijaka, do olbrzyma Qunari abstynenta, aż po nieco szurniętą i słodką „siostrunię” świecką oraz wredną z niezłymi docinkami i żarcikami wiedźmę z bagien. Do wyboru do koloru. Każda z postaci ma swoją historię do opowiedzenia, którą jednak wcale nie musi się z nami podzielić, jeśli nie będziemy dbać o odpowiednie stosunki. Towarzysze mogą nam pomagać na każdym kroku lub w pewnym momencie zdradzić i wbić nóż w plecy. Zależnie od naszych decyzji zaskarbimy sobie przychylność jednych i niechęć drugich, dlatego trzeba uważać, kogo zabieramy razem w podróż, warto też dawać im prezenty, a jak jeszcze trafimy w ich gusta, to już mamy z górki. Warto zwracać uwagę, kto nam właśnie towarzyszy, możemy być świadkami różnych ciekawych konwersacji naszych przyjaciół, a czasami potrafią także dodać swoje trzy grosze podczas rozmowy z NPC.

Postaci są charakterystyczne, dzięki czemu nie wypadają nam z pamięci zaraz po zakończonym posiedzeniu gamingowym. Tyczy się to zarówno protagonistów, jak i antagonistów, no przynajmniej kilku. Zdradliwy generał, jego imię w tej recenzji nie padnie, jest jednym z moich ulubionych antybohaterów.

Duży i ciekawy świat który niestety bywa raczej zlepkiem korytarzy, połączonych w całość, niż otwartą przestrzenią, nie psuje jednak wcale grywalności. Dając nam co rusz coś nowego. Jeśli już miałbym wybrać wyjątkowo fajnie stworzone lokacje, to bezwątpienia byłyby to królestwa krasnoludów, Głębokie Ścieżki gdzie naprawdę można podziwiać ciężką pracę twórców.

Czas najwyższy skupić się na słuchu. A raczej na tym co do niego dociera, a trochę tego jest. Gra serwuje nam ucztę dla ucha. Gra afiszuje się muzyką tak piękną, że aż czasem ma się ochotę zamknąć oczy i odlecieć gdzieś daleko. No a skoro już jesteśmy przy udźwiękowieniu to dam wam małą radę. Jeśli nie jesteście masochistami, to zostańcie przy angielskim dubbingu, serwując sobie jedynie spolszczenie kinowe. Wierzcie mi, wyjdzie wam to na zdrowie.

Ostatnią rzeczą za jaką mogę pochwalić Dragon Age, jest bezwątpienia to, że scena moderska wciąż żyje i ma się dobrze. W sieci znajduje się od zatrzęsienia różnych modów, usprawniających rozgrywkę. Dzięki czemu, kiedy gra zaczyna nas powoli nużyć, możemy sobie wgrać kilka z nich, zmieniając nieco świat nas otaczający.

Jeśli więc lubicie klimaty, w których jesteście większym kozakiem niż rycerz na białym koniu, ratujecie świat z zamkniętymi oczami, no dobra z przymrużonymi, to gra dla was! A może takie klimaty was nie kręcą i wolicie bardziej mroczne podejście do gier? W takim przypadku, też zagrajcie, mimo wszystko znajdziecie tu również i to. Wątek główny jest naprawdę genialny,  zadania poboczne (przynajmniej większość) nie nudzą, a jedynie przedłużają nam mile spędzone chwile z grą.

Skąd możemy poznać, czy mamy do czynienia z naprawdę dobrą grą, a nie zwykłym wyrobem rzemieślniczym stworzonym tylko po to, by stuknąć nas na hajs? Tak naprawdę dla każdego może to być coś innego. Dla mnie takim wyznacznikiem jest to, że nieważne ile razy w tę grę bym nie grał i tak prędzej czy później do niej wracam, aby znów zanurzyć się w ten świat. Dlatego przyznaję jej ocenę 5/6 pięć pełnych kufli, wypełnionym złocistym trunkiem po brzegi.

Exit mobile version