Site icon Ostatnia Tawerna

Recenzja przedpremierowa filmu „Death Note”

Jak byś postąpił, gdyby ktoś dał ci możliwość decydowania o ludzkim życiu lub śmierci? Czy władza, którą byś posiadł, dodałaby ci sił, a może przeraziła? Czy ktokolwiek ma prawo decydować o tym, kto powinien umrzeć? Na te pytania odpowiada (a raczej próbuje) najnowsza produkcja Netflixa Death Note – półtoragodzinny film oparty na jednej z najsłynniejszych na świecie mang o tym samym tytule.

Główny bohater – Light Turner (w tej roli Nat Wolff) – to (podobno) inteligentny nastolatek, licealista starający się nie zwracać na siebie uwagi, który po śmierci matki zamknął się w sobie, pełny gniewu, ze względu na brak należytej kary dla jej zabójcy. Pewnego dnia, zupełnie przypadkiem, w jego ręce wpada tajemniczy zeszyt. Chłopak po zapoznaniu się z instrukcjami w nim zawartymi, mimo sceptycyzmu, postanawia zweryfikować prawdziwość informacji. Nie wymaga to od niego większego wysiłku, bowiem wystarczy wyobrazić sobie twarz ofiary i wpisać jej nazwisko, a ona w ciągu czterdziestu sekund umrze na zawał serca (chyba że właściciel notesu zadecyduje inaczej).

Kiedy okazuje się, że zeszyt faktycznie ma moc, którą sugerują instrukcje, Turner dostrzega szansę na oczyszczenie świata z wszelkich szumowin i przestępców. Przyjmując imię Kira, licealista wciela swój plan w życie, jednak nie zdaje sobie sprawy, że takie działania zwrócą uwagę policji (w tym jego ojca – komendanta) oraz najgenialniejszego (podobno…) detektywa, przedstawiającego się jako L (Lakeith Stanfield), który za wszelką cenę chce powstrzymać samozwańczego egzekutora. Nastolatek, mając u swojego boku boga śmierci, Ryuka (Willem Dafoe), oraz dziewczynę, Mię (Margaret Qualley), stara się przechytrzyć swoich przeciwników.

Przed Adamem Wingardem postawiono ciężkie zadanie. Jak dobrze zrealizować materiał, mając do dyspozycji jedynie dziewięćdziesiąt minut? Odpowiedź jest prosta – nie da się. Reżyser dwoi się i troi, tworząc ładne ujęcia i manipulując muzyką (a ta akurat zupełnie nie pasuje do tematyki i do pięt nie dorasta tej z oryginału, szanuję eksperyment, jednak taka ścieżka dźwiękowa bardziej przystoi młodzieżowym romansom), niestety to za mało. Stworzone przez niego kadry zachwycają, ale nie są w stanie ukryć rzucających się w oczy braków fabularnych, niedociągnięć czy niezbyt przekonującej gry aktorskiej. Ale po kolei.

Zacznę od opowieści – nie jest to wierne odwzorowanie tego, co mogliśmy zobaczyć w mandze czy anime. Nie szkodzi, wszak filmy bardzo często zmieniają pewne szczegóły. Tak długo, jak istnieje uzasadnienie fabularne, to nie przeszkadza. Mamy zatem rozbieżność w zasadach działania zeszytu (osoba, która go dotknęła, i tak nie może zobaczyć Ryuka), inny wątek matki głównego bohatera czy błyskawiczne i zbyt ochocze ujawnianie tajemnicy Notatnika Śmierci praktycznie nieznanej dziewczynie. Te niedociągnięcia to nic takiego. Problem zaczyna się, gdy widz zauważa silne spłycenie historii. Wszystko dzieje się za szybko i zbyt chaotycznie, przez co obraz mocno traci na klimacie. Produkcja zdaje się być jednym wielkim streszczeniem, takim przez duże „s”.

Scenariusz pomija istotne kwestie, takie jak przypominający grę w szachy taniec Lighta z L (wielką bitwę dwóch potężnych umysłów), proces dedukcji i przewidywania ruchów, pełny tajemnic i sprytnie przemyślanych kroków. Razi nieobecność detali, które mogłyby poprawić odbiór, jak na przykład, kim są w ogóle shinigami, co potrafią, na czym polega ich „praca”, jakie układy mogą zawierać. Film niczego nie wyjaśnia, wszystko, co się w nim dzieje, mamy przyjąć „na słowo”. Również motywy głównego bohatera są nikle zarysowane; twórcy nie kładą silnego akcentu na najważniejszą stronę działalności licealisty – chęć stworzenia utopii i przekonanie o słuszności sprawy. Brak też zwrócenia uwagi na trudny dylemat moralny, fabuła bazuje bardziej na tym, że jest ten dobry i ten zły, którzy ścigają się i próbują nawzajem powstrzymać – czyli to, co widzimy w większości filmów akcji. A przecież w oryginale chodzi właśnie o przekazanie czegoś więcej i sprawienie, by odbiorca walczył sam ze sobą, zastanawiając się kto i dlaczego może posiadać przywilej decydowania o czyjejś winie i życiu oraz czy ktokolwiek w ogóle powinien mieć taką władzę. W filmie temu problemowi poświęcono zaledwie kilka minut.

Pozytywem w Death Note są natomiast brutalne sceny śmierci. Reżyser się nie patyczkuje – wprost ukazuje krwawe zabójstwa, choć niestety nie ma ich wcale tak wiele… Powiedziałbym wręcz, że jak na opowieść o zeszycie, który pozwala na mordowanie ludzi i szczegółowe opisywanie tych sytuacji, jest ich zdecydowanie za mało.

Jeśli chodzi o bohaterów, moja opinia o nich kształtowała się sinusoidalnie. Nat Wolff jako Light Turner nie zachwyca. Już w pierwszych minutach irytowała mnie jego fryzura i postawa cwaniaczka, mądrzejszego od samego Einsteina. Nie wspomnę nawet, że twórcy w żaden sposób nie starali się udowodnić inteligencji nastolatka, poza wspomnieniem, że rozwiązuje kolegom, za pieniądze, zadania z matmy. Jeśli to jest dowodem na jego ponadprzeciętny geniusz, to połowa z nas może się teraz napuszyć i zacząć chwalić wysokim IQ. Na nerwy działa także mimika aktora, jego reakcje nierzadko są przesadzone, zakrawające o groteskę. Szczególnie zauważalne jest to przy pierwszym spotkaniu z Ryukiem, kiedy chłopak zaczyna stroić miny i krzyczeć jak mała dziewczynka. Może miało być śmiesznie, nie wiem, ja w głowie miałam po prostu cringe, pamiętając, jak Light zachował się w anime – opanowany i spokojny, ba, on nawet spodziewał się wizyty boga! To, co Wolff wyczynia z twarzą niestety mocno psuje docelowy mroczny nastrój.

Lepszy wydźwięk miałoby pozostanie wiernym oryginałowi, czyli wizerunkowi bezemocjonalnego manipulanta i doskonałego aktora i kłamcy, od którego wręcz bije tylko i wyłącznie chłodna kalkulacja. Nie mogę mu jednak odmówić, że przekonująco zagrał wybuch gniewu czy akty desperacji. Niemniej w tej kreacji brakuje tak ważnych psychopatycznych i szaleńczych zapędów Turnera, a to wszystko składa się na to, że mordowanie ludzi to tylko taki kaprys dzieciaka. Bardziej w stronę socjopatii pokierowano Mię, której miejscami faktycznie można się bać (ten jej uśmiech przyprawiał mnie o ciarki).

Nieco lepiej prezentuje się Lakeith Stanfield. Pomimo moich obaw co do wyboru czarnego aktora do roli bladego jak ściana, siedzącego w ciemnych pomieszczeniach kreta o podkrążonych oczach, artysta, jako L, spisuje się całkiem nieźle. Sprawnie naśladuje typowe, dziwaczne ruchy i zachowania detektywa, jak trzymanie słuchawki, zajadanie się cukierkami czy sposób siedzenia. Mężczyzna wypada przekonująco, chociaż miejscami przypomina bojówkarza z kibolskich ustawek. Nie obeszło się jednak bez zgrzytów – podobnie jak w przypadku Lighta, nikt nie zadał sobie trudu, by uwydatnić geniusz śledczego czy lepiej przedstawić jego ekscentryzm, przez co domniemana inteligencja postaci traci na wiarygodności. Ponownie zostajemy postawieni przed faktem – on jest super mądry, deal with it. A gdzie ten zachwycający proces dedukcji i wyciąganie wniosków z rzeczy, o których zwykłemu człowiekowi się nie śniło? Aktorsko dobrze, wizerunkowo już gorzej.

O Ryuku za to mogę wypowiadać się w superlatywach. Sama realizacja za pomocą CGI wypada wyśmienicie (te świecące oczy i szeroki uśmiech ukazujący mnóstwo spiczastych zębów!), mimo że praktycznie ani razu nie widzimy go w pełnym świetle, w pełnej krasie. Jest to jednak uzasadnione, gdyż jego pojawianie się w ciemnych zakamarkach pomieszczeń buduje napięcie oraz aurę strachu i tajemnicy. Willem Dafoe odwala kawał dobrej roboty, choć pracuje tylko głosem; jego interpretacja wręcz przeraża – duży plus. Wybranie go do roli shinigami to strzał w dziesiątkę. Jedynym zarzutem, który mogę tu postawić, jest fakt, że bóg pojawia się zbyt rzadko i chociaż, jak informuje, nie stoi po żadnej stronie, można oczekiwać, że będzie towarzyszył i obserwował poczynania posiadacza jego notatnika, tak ze zwykłej ciekawości, co bohater zrobi z jego własnością i jak zachowują się ludzie. W końcu dla niego to czysta rozrywka. Tak się jednak nie dzieje.

Osoby nieznające oryginału być może polubią netflixową wersję Death Note. Fani natomiast, prawdopodobnie, mocno się zawiodą. Opowieść nie wciąga w takim stopniu, jak japońska realizacja i nie zaskakuje, a aktorstwo kuleje. I chociaż reżyseria trzyma poziom wizualny, sama nie uciągnie całego filmu. Zgrzytów jest niestety zbyt wiele, a to nie pozwala w pełni czerpać przyjemności z seansu, bez przerwy odnosząc wrażenie, że projekt został zrobiony „po łebkach, na odwal się”.

Podsumowując: kompletnie niewykorzystany potencjał i zupełnie odarty z klimatu, wrażliwości i najistotniejszych walorów fabularnych oraz psychologicznych film, który nie zostanie w pamięci odbiorcy na dłużej.

Nasza ocena: 4,4/10

Kompletnie niewykorzystany potencjał i zupełnie odarty z klimatu, wrażliwości i najistotniejszych walorów fabularnych oraz psychologicznych film, który nie zostanie w pamięci odbiorcy na dłużej.

Fabuła: 3,2/10
Bohaterowie: 4,5/10
Oprawa wizualna: 6,5/10
Oprawa dźwiękowa: 3,5/10
Exit mobile version