Site icon Ostatnia Tawerna

Recenzja filmu „Underworld: Wojny krwi”

Seria o walczących wampirach i wilkołakach to bardzo specyficzny cykl, tylko dla wytrwałych. Prawda jest bowiem taka, że pod względem fabularnym, wciągającej, dopracowanej i spójnej historii, te filmy pozostawiają wiele do życzenia. Pierwsza część cyklu była najbardziej udana, bo opowiastka miała jeszcze jakiś sens, mniejszy niż większy, ale zawsze jakiś. Im dalej w las, tym twórcy serwowali widzom coraz zabawniejsze rozwiązania, trudno także było przewidzieć, w jakim kierunku podąży fabuła.

W tej serii stawia się na widowiskowość. I nawet nie mam tutaj na myśli efektów specjalnych, tylko same sceny walk. Jest ich sporo, w każdej części coraz więcej. Do tego nowy film musi w jakiś sposób pobić poprzedni, a najlepszym na to sposobem okazuje się zwiększenie ilości trupów i posoki, tudzież dziwów, na widok których widz zaczyna zastanawiać się nad sensem produkcji. Jak na tle tych wcześniejszych części wypadły Wojny krwi?

Selene to wyrzutek, poszukiwany zarówno przez wampiry, jak i wilkołaki. Sprawę ucieczki jeszcze bardziej komplikuje pochodzenie córki bohaterki, wprawdzie protagonistka nie wie, gdzie ukrywa się jej dziecko, jednak wrogowie krwiopijczyni uważają inaczej. Odkąd Marius zjednoczył wilkołaki, Selene nie jest nigdzie bezpieczna, sfora szuka jej, by zdobyć informacje o miejscu przebywania jej córki, krew dziewczynki ma bowiem zapewnić pół ludziom, pół wilkom wygranie starcia z wampirami. Krwiopijcy nie mają jednak zamiaru siedzieć w swoich trumnach z założonymi rękami, chcą wybaczyć Selene zabicie jednego z Starszych i pozwolić jej na ich trenowanie. Oczywiście w całym tym planie przebaczenia jest pewien mały haczyk.

Ach, ten Underworld: Wojny krwi – chciałoby się rzec. Jeżeli chodzi o film z największym nagromadzeniem dziwów czy pozbawionych większej logiki rozwiązań, ta produkcja to modelowy przykład obrazu, w którym nie obowiązują żadne zasady. Jeśli gracie w gry komputerowe, wtedy wiecie, że pewien ich rodzaj bardzo ceni sobie jeden scenariusz – idziesz przez poszczególne plansze i zabijasz swoich wrogów, zmutowanych, nie z tego świata, sieczesz ich bez wahania. Do tego po drodze ulepszasz swoją broń, wiedząc, że im wyższy level, tym silniejsze postaci.

Właśnie tak do tej produkcji podeszli jej twórcy – im dalej idziemy, tym bardziej napakowani stają się bohaterowie. Już zwykłe wilkołaki i wampiry przecież nie wystarczą, o czym wiemy z poprzednich części, teraz liczą się wszelkiego rodzaju hybrydy. O ile jeszcze skrzyżowanie wampira z wilkołakiem było do przełknięcia, o tyle to, co zaserwowano nam w tej części, kulo- światło- śmiercioodporne stwory, zaczyna wprowadzać pewien dysonans poznawczy.

Jeżeli twórcy chcieli, by widzowi z wrażenia opadła szczęka, udało im się. Misja zakończona – odbiorca był w szoku. Osobiście lubię tę serię, wiem, że jest dziwna, miejscami bardzo głupia, naiwna i nijaka. Wiem także, że fabularnie to nietrzymająca się niczego historia o walce wilkołaków i wampirów. Nie inaczej jest także i w tej części – przecież to, co twórcy zrobili z postaciami, jak ich naładowali supermocami, wymyka się wszelkim ograniczeniom. Marysuizm i garysuizm wyższego poziomu.

Jednak sceny walk, jakkolwiek przerysowane, pełne kiczu i trudne do przełknięcia przy racjonalnym myśleniu, są nawet ciekawe. Oczywiście o ile za ciekawe uważacie rozrywane wilkołaki, popielone wampiry, ćwiartowane hybrydy i niezliczoną ilość pocisków latającą w powietrzu. Underworld: Wojny krwi należy po prostu oglądać z wyłączonym mózgiem.

Kiedy już człowiek uśpi swój ostatni neuron i włączy części mózgu odpowiedzialne za guilty pleasure, wtedy całość okaże się o wiele bardziej zjadliwa. Zwłaszcza że obsada produkcji jest zadziwiająco dobra: Lara Pulver, Charles Dance, Tobias Menzies czy Kate Beckinsale. Paniom polecam także Theo Jamesa oraz Bradley’a Jamesa.

Tak, Underworld to zło wcielone. Ale to zło wcielone da się obejrzeć, miejscami nawet przynosi pewnego rodzaju satysfakcję. Jasne, jest źle zrobione, kiczowate, ciężkostrawne – tylko że najwidoczniej ma coś w sobie, skoro powstała już piąta część cyklu. Bardzo trudno tak naprawdę ocenić ten film, gdyż jest to niezwykle specyficzny obraz. Z góry wiadomo, że wszystko w nim jest złe i najprawdopodobniej ta produkcja nie powinna była ujrzeć światła dziennego, czy nocnego, ale tak właśnie się stało. Co więcej, nie zakończono kręcenia cyklu na jednej części, dlatego nie ma mowy o totalnej pomyłce, w końcu gdyby film na siebie nie zarabiał, twórcy nie tworzyliby jego dalszych odsłon.

Najlepiej podejść do tej produkcji jak do wyzwania – z otwartym umysłem, spodziewając się wielu nieścisłości, które my sami możemy sobie potem jakoś wytłumaczyć. Oczywiście nie każdy poczuje ochotę na taką zabawę, wtedy radziłabym ominięcie tej produkcji, przyjęcie, że takowa w ogóle nie istnieje. Jeżeli jednak jakimś cudem, jak ja, przebrnęliście przez wcześniejsze części serii, ta owszem, zaskoczy was, ale nie wywoła fali krytyki.

Exit mobile version