Grzebanie w przeszłości bywa czasami bolesnym doświadczeniem, zwłaszcza gdy mowa o filmowym podwórku. Nie zawsze bowiem granie na emocjach widzów wywołuje pożądane reakcje. Skoro jakaś produkcja wzbudziła dawno, dawno temu spore zainteresowanie odbiorców i uplasowała się na półeczce z napisem „kultowe”, warto po parunastu latach zdmuchnąć zalegający na niej kurz i stworzyć nowy obraz na kanwie tego, co już kiedyś było.
Kilka ostatnich lat pokazuje nam dobitnie, że pomysły w Hollywood powoli się kończą. Jakie jest na to lekarstwo? Medyk przepisuje wszelkiego rodzaju rebooty, sequele, prequele… Po co bowiem wymyślać coś nowego, skoro można skorzystać z dostępnych już surowców, wystarczy je trochę przekształcić, inaczej uformować, dodać kilka nowych elementów i voilà – otrzymujemy nowy film nawiązujący do jakiejś klasycznej produkcji.
Wzięto już na tapet Mad Maxa, Park Jurajski czy Dzień Niepodległości, teraz słyszymy o planach związanych z nową odsłoną Matrixa. Powrót do przeszłości? Dokładnie tak. W końcu czemu nie wycisnąć z jakiegoś pomysłu ostatnich soków? Oddam jednak sprawiedliwość, niektóre zabawy we wskrzeszanie starych dobrych idei okazują się strzałem w dziesiątkę.
Nowi Power Rangers
W latach 90-tych sporą popularnością cieszył się serial opowiadający o grupce nastolatków walczących ze złymi obcymi, którzy pragną podbić Ziemię. Przynajmniej tak było w początkowych sezonach, później doszło sporo fabularnych wariacji. Bohaterowie, dzięki otrzymanym morferom, mogli zmieniać się w kolorowo ubranych wojowników i sterować swoimi zordami. Po sukcesie pierwszego sezonu powstało kilka kolejnych, a nawet filmy, w pewnym momencie zaczęto także zmieniać protagonistów.
Teraz przyszedł czas na nowe spojrzenie na historię o Power Rangers. Dean Israelite podjął się zadania przeniesienia na duży ekran opowieści o piątce nastolatków, którzy z dnia na dzień stają się naładowanymi mocą bohaterami. I to dosłownie naładowanym: potrafią wysoko skakać, są silni, znają techniki walki. Jason, Kimberly, Billy, Zack i Trini, bo o tych postaciach mowa, wiedli do tej pory w miarę normalne życie. W miarę, gdyż każde z nich musiało mierzyć się ze swoimi problemami: jeden stracił szansę na stypendium sportowe, inny ma chorą rodzicielkę, kolejny nadal przeżywa śmierć swojego taty. Jak widać, protagoniści wcale nie mają sielankowego życia. Pewnego dnia odkrywają pięć kolorowych monet. Oczywiście nie są to zwykłe monety, tylko takie specjalne – monety mocy, dzięki którym piątka nastolatków będzie mogła morfować i zamienić się w Power Rangers. W końcu ktoś musi obronić Ziemię przed Ritą.
Oglądając Power Rangers, widz doświadcza gamy przeróżnych emocji, niektórych pozytywnych, innych niekoniecznie. Osoby zaznajomione z pierwowzorem poczują nutkę nostalgii, przypomną sobie te „dobre stare czasy”, kiedy z zapartym tchem śledziło się potyczki bohaterów, kolekcjonowało ich figurki i bawiło na podwórku ze znajomymi. Współcześni Power Rangers to oczywiście zupełnie nowa historia, z nowymi postaciami, choć noszą one takie same imiona jak protagoniści pierwszych sezonów serialu. I rzeczywiście momentami czuje się powrót do lat młodości.
Szkoda tylko, że nie wykorzystano potencjału morfowania. Spodziewałam się trochę więcej zmian w wojowników, a nie tylko jedną, finalną. Rozumiem że nie można wszystkiego otrzymać już-natychmiast, że potrzeba czasu, by osiągnąć jakiś cel, w tym przypadku możliwość przywdziania kolorowego kostiumu, jednak w tym filmie to całe przygotowywanie się, fizyczne i psychiczne, do tego, by móc „wezwać” superbohaterski strój, trwa za długo. I przez to jedna z najciekawszych sekwencji została potraktowana po macoszemu. Sama metamorfoza była dobrze zrobiona, widowiskowa i ciesząca oko. Widać, że efekty specjalne mogą zdziałać małe cuda.
Skoro o morfowaniu mowa, chciałabym wspomnieć o strojach i rynsztunku walecznych bohaterów. Wdzianka zostały dopracowane, każde rożni się nie tylko kolorem, ale i detalami, choć są one dosłownie kosmetyczne, może poza kaskami. Niemniej całość, czyli pięć kolorowych ubranek, wygląda całkiem dobrze i niezwykle profesjonalnie. Szkoda tylko, że rynsztunek ogranicza się do wychodzącego z ręki Czerwonego Wojownika miecza. Gwoli przypomnienia, w serialu bohaterowie mieli całkiem konkretne uzbrojenie. Był sobie łuk, i był sobie miecz, i był też toporek. Może wycięto sceny, gdzie nowi Rangersi dzierżą swój oręż, a może takowego nie zaprojektowano.
Na szczęście brak łuku i innych zabaweczek rekompensuje obecność zordów. A te to majstersztyki. Nie powiem o nich złego słowa – są wielkie, dopracowane w każdym szczególe, dokładnie takie jak być powinny. Oby w drugim filmie serii pojawiły się na dłużej.
Cykl o Power Rangers to nie tylko stroje i mechaniczne wspomagacze, ale także moc scen walki. Jak to wygląda w filmie? Dean Israelite postawił na nową historię, a to oznacza naukę władania siłami, które posiadają bohaterowie. W tej produkcji uświadczymy więcej scen nauki kopania pup niż rzeczywistych potyczek, tych ostatnich pojawia się tylko kilka, w tym finałowa. Widzimy więc, jak bohaterowie spuszczają łomot w sali treningowej, ale także sami otrzymują sporą liczbę ciosów, bolesnych ciosów. Gdyby tylko kitowcy wyglądali nieco inaczej… I wielki złoty przyjaciel Rity, który był niezwykle kiczowaty i nie prezentował się zbyt groźnie.
Dean Israelite postawił na mocniejsze zarysowanie sylwetek bohaterów produkcji. Poznajemy ich historie, problemy i bagaż doświadczeń, niewielki, ale zawsze jakiś. Każda postać jest inna, odmiennie pojmuje także przynależność do Power Rangers. Twórcom udało się przedstawić pięć ciekawych charakterów, które da się polubić – nie są to może pierwsi Rangersi, ale trudno napisać, by nowa drużyna była gorsza. Do tego należy jeszcze dodać idealnie dobranych aktorów wcielających się w bohaterów, by docenić starania ekipy pracującej nad obrazem.
Dla miłośników serialu twórcy przygotowali kilka smaczków, jak choćby małe cameo czy scenę po napisach. Tak, warto poczekać, by zobaczyć końcowy fragment, który stanowi wprowadzenie do drugiej części Power Rangers. Podobno ma powstać jeszcze kilka produkcji.
Ten film ma swoje wady, jak choćby za bardzo rozbudowaną historię bohaterów czy nieco niedopracowany finał. Ma jednak i zalety, których, wbrew pozorom, wcale nie jest tak mało. Przyznam szczerze, że spodziewałam się czegoś gorszego, byłam przekonana, że twórcy zniszczą moje dzieciństwo i zaserwują mi jakąś ciężkostrawną filmową papkę. Tymczasem wcale nie bawiłam się źle. Kilka rzeczy można było zrobić lepiej (ten nieszczęsny złoty przeciwnik!), ale w ogólnym rozrachunku nie czuję się zawiedziona, moje wspomnienia nie zostały podeptane.