Site icon Ostatnia Tawerna

Przyjemna odskocznia – recenzja książki „Wieża świtu”

Sarah J. Maas szturmem wdarła się na listy najbardziej poczytanych autorów fantasy. Już od dawna z wielkim entuzjazmem śledzę jej twórczość – uwielbiam to, w jaki sposób wykreowała świat Szklanego tronu, ale pokochałam także historię zaprezentowaną w Dworach. Na szczęście na kolejny tom z pierwszej wspomnianej serii nie trzeba było długo czekać.

Historia przedstawiona w Wieży świtu rozgrywa się równolegle do tej opowiedzianej w Imperium burz. Lecz nie spodziewajcie się spotkać tutaj takich bohaterów jak Aelin, Rowan, Dorian czy Manon. Ta książka została bowiem w całości poświęcona Chaolowi Westfallowi oraz Nesryn Faliq, którzy wyruszają do miasta Antica, gdzie liczą na uleczenie Chaola oraz otrzymanie wsparcia w wojnie z Valgami. Jednak co dobrego może wyniknąć z książki, która początkowo miała służyć jako przyjemna odskocznia od pierwotnej akcji, a rozrosła się do pełnoprawnej powieści liczącej ponad osiemset stron? Po przeczytaniu lektury zadałam sobie pytanie, czy ten tom był w ogóle potrzebny. Udzielenie odpowiedzi na to wcale nie było takie proste, nawet (a może przede wszystkim) dla wielbicielki twórczości Maas.

Podróż po nadzieje

Zacznę jednak od krótkiego zarysu fabuły. Jak wspomniałam na początku, Chaol i Nesryn wyruszają w podróż do odległego miasta Antica w dwóch konkretnych celach: aby odszukać słynnych uzdrowicieli z Torre Cesme, którzy być może będą w stanie przywrócić Chaolowi władzę w nogach oraz namówić zasiadającego na tronie potężnego Kagana, aby wspomógł ich w wojnie z Valgami. Niestety, nawet w zamorskiej krainie Chaol i Nesryn nie mogą czuć się bezpiecznie. Mroczne moce, przeciw którym zbierają armię, próbują ich dosięgnąć nawet w Antice. Nie mają więc oni wyboru – muszą się rozdzielić, aby zdobyć to, na czym im najbardziej zależy. Chłopak pozostaje więc w stolicy pod czujną opieką młodej uzdrowicieli Yrene; zaś dziewczyna wraz z księciem udają się w daleką podróż, podczas której dowiadują się brutalnej i wstrząsającej prawdy o tym, co ma nadejść.

Im więcej, tym gorzej

Historię przedstawioną w Wieży świtu poznajemy głównie z trzech perspektyw: Chaola, Nesryn i Yrene. Każdy z tych bohaterów na swój sposób interpretuje wydarzenia rozgrywające się wokół nich i zupełnie inaczej ukazuje nam barwne królestwo Kagana. Prowadzą nas oni między niezmierzone zakręty starych bibliotek, wrzucają prosto do  pełnego starożytnych bestii lasu, czy też wznoszą nas wprost ku niebu na potężnych, latających monstrach. Jednak, jak tom sklasyfikowany jako 5.5, z uwagi na to, że akcja toczy się równolegle do Imperium burz, wypada na tle poprzednich? Czy książka, która z początku miała być tylko opowiadaniem, naprawdę była konieczna?

Wieża świtu jest powieścią dobrą – wciągającą i zajmującą, choć na pewno nie najlepszą spośród całej serii. Pojawiają się w niej intrygujące motywy, jak tajemnicze działanie mocy uzdrowicielek, a samo zakończenie książki jest na tyle ekscytujące, że już jestem ciekawa, jak autorka połączy ze sobą dwie historie – Chaola i Aelina, które biegły chwilowo niezależnie od siebie. I odpowiadając na pytanie, mogę stwierdzić: tak, uważam że ta historia ma sens. Dzięki tej powieści mamy szerzy obraz wydarzeń rozgrywających się w całym świecie stworzonym przez Maas, zwłaszcza w czasie, kiedy nieubłaganie zbliża się wojna. Chociaż z drugiej strony książkę powinno rozbić się na dwie części: jedną niezwykle intrygującą i wciągającą, a drugą wybitnie nudną i nadającą się tylko do wycięcia.

Bowiem Maas już od dłuższego czasu przyzwyczaiła nas do fabularnych dłużyzn i nierównego tempa akcji, a także zaskakujących i dynamicznych zakończeń. W przypadku tego tomu pierwszych kilkadziesiąt stron ciągnie się niemiłosiernie. Ma to oczywiście związek między innymi z licznymi retrospekcjami czy rozbudowanymi dialogami, dzięki którym lepiej poznajemy naszych bohaterów, jednak na dłuższą metę brak akcji okazuje się męczący. Na szczęście później jest już tylko lepiej. Ale tym, co najbardziej działa mi na nerwy od dłuższego czasu, są wątki romantyczne. Mimo tego że powieści Maas krążą wokół tematów fantastycznych, miłości tam nie brakuje. Jest jej wręcz za dużo i niemal zawsze obserwujemy to samo – miłość pełną pasji i namiętności, która z początku wydaje się niesamowicie piękna, ale… cóż, resztę możecie sobie sami dopowiedzieć. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, aby zgadnąć, który bohater skończy z którą bohaterką – pod tym względem Maas jest do bólu przewidywalna. I tak się też dzieje w Wieży świtu.

Maas na czwórkę

Koniec końców cieszę się, że miałam przyjemność zapoznać się z tą historią. Chaol pozostaje Chaolem, ale nie to jest tutaj najważniejsze. Właściwie odnoszę wrażenie, że nie wnosi on niczego nowego do tej powieści, choć jest niezbędną osobą w nawiązaniu sojuszu. Jednak to Nesryn odgrywa w Wieży świtu najważniejszą rolę, bo ostatecznie to ona odkrywa coś, co zmieni praktycznie wszystko i być może da naszym bohaterom szansę na wygraną wojną. A muszę przyznać, że te informacje wbijają czytelnika w fotel i doprawdy, chociażby z ich powodu nie mogę się już doczekać kolejnego tomu. I nawet jeżeli ta część okazała się dużo słabsza od poprzednich, to nic nie zmieni tego, jak bardzo uwielbiam uniwersum wykreowane przez Maas.

Nasza ocena: 6,8/10

Wieża świtu to warte uwagi uzupełnienie cyklu – mimo że próżno szukać tu protagonistki Calaeny Sardothien. W ogólnym rozrachunku powieść wypada dobrze, chociaż w mojej opinii dużo gorzej od poprzednich części. Jednak Maas to Maas i jak wiadomo: lubi ona zaskakiwać czytelników, w tej książce również nie brakuje niespodzianek.

Fabuła: 6,5/10
Bohaterowie: 7/10
Styl: 7/10
Wydanie o korekta: 7/10
Exit mobile version