Site icon Ostatnia Tawerna

Pożegnanie z Sagą w domowym zaciszu – recenzja wydania DVD „Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie”

Wraz z końcem ubiegłego roku finału doczekała się historia rodu Skywalkerów, żyjących „dawno, dawno temu w odległej galaktyce”. Jeśli to wydarzenie Was ominęło, lub chcielibyście przeżyć je ponownie, wystarczy sięgnąć po najnowsze wydanie DVD. Przecież zwieńczenia Gwiezdnych Wojen wstyd nie mieć na półce…, prawda?

Jak chyba dość powszechnie wiadomo, nowa trylogia Disneya dość mocno podzieliła fanów – jednych uradowała, innych oburzyła, cała reszta zaś przymknęła oko na niedociągnięcia i postanowiła po prostu dobrze się bawić. Nie da się jednak zaprzeczyć, że niewątpliwie wywołała spore emocje i zwieńczenie jej z klasą musiało być dla twórców nie lada wyzwaniem. Tylko jak to ostatecznie wyszło?

Dwa scenariusze w 141 minut… JA nie dam rady?!

Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy natychmiast po uruchomieniu filmu, jest jego szaleńcze tempo. Bez przerwy coś się dzieje – choć czasem trudno powiedzieć, co – scena goni scenę, wątek goni wątek. I nie, to nie zasługa teledyskowego montażu w stylu Guya Ritchiego, tylko ilości różnorakich pomysłów upchniętych kolanem w zbyt ograniczonym czasie trwania filmu niczym ciuchy w za małej torbie turystycznej. Oglądając, ciężko jest oprzeć się wrażeniu, że Abrams napisał wcześniej swój własny Epizod VIII, a teraz wyciągnął go z szuflady, skrócił, i doczepił do scenariusza Skywalker. Odrodzenie, bez względu na konsekwencje.

To wywołuje bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony niektóre pojawiające się postaci poboczne (Zorii Bliss, Jannah, droid D-O) czy wątki (zdrada Huxa, szkolenie Jedi Lei, awans Poe i Finna na przywódców) wydają się intrygujące i można sobie wyobrazić, że reżyser nie chciał z nich rezygnować, z drugiej jednak… niemal nic z nich nie zostało. Potencjał to nie wszystko, a niestety nawet najlepszy pomysł wszechczasów nie wybrzmi prawidłowo przez 5-10 minut filmu, a właśnie tyle większość z nich dostaje do swojej dyspozycji. Epizod IX to w ogromnej części zlepek maleńkich fabułek, które są zamykane, nim na dobre się rozpoczną. Ilekroć zaczniemy się wczuwać w jakąś sytuację, możemy być pewni, że za chwilę przejdziemy do czegoś zupełnie innego, a tamten temat już nie powróci. Moja wybujała fantazja wizualizowała to sobie jako głos zza kamery, pokrzykujący co chwilę: „Hej, Panie Kylo, Pan się trochę pospieszy, bo tu już kolejni Państwo czekają!”.

Może to nie ma sensu, ale przynajmniej ładnie wygląda!

Skywalker. Odrodzenie to z pewnością widowisko, któremu nie można zarzucić braku rozmachu. W całej tej galopadzie średnio co trzecia scena raczy nas spektakularną ucieczką, krótkim, ale zażartym pojedynkiem na miecze świetlne lub potyczką w kosmosie. Na początku robi to całkiem niezłe wrażenie, ale im dalej w las, tym bardziej wygląda na to, że Abrams nieustannie usiłuje przebić poprzedni numer czymś jeszcze „lepszym”. Przez to kompletnie tracimy skalę, a całość zaczyna przypominać anime typu shounen, w którym bohaterowie co chwilę dokonują niemożliwego, a ich siła wydaje się wzrastać wykładniczo.

Zobaczymy więc, jak Rey skacze na pikujący myśliwiec typu TIE i rozcina go mieczem na dwie części, urządza sobie z Renem „przeciąganie liny” z udziałem Mocy i startującego transportowca, a odrodzony Palpatine strzela błyskawicami w niebo w bliżej nieokreślonym kierunku, by następnie precyzyjnie trafić każdą z jednostek Ruchu Oporu, nie czyniąc szkody własnym poplecznikom. Owszem, wygląda to przednio, ale coraz trudniej przez to wierzyć w jakąkolwiek spójność i „realność” świata przedstawionego. Ot, skoro Imperator potrafi własnoręcznie sparaliżować całą flotę, czemu nie popisał się tą zdolnością broniąc Gwiazdy Śmierci?

Nad wieloma rzeczami w tym filmie po prostu nie należy się zastanawiać, jeśli chcemy się dobrze bawić. Na przykład nad oddziałem dosiadającym kosmicznych koni, który bez najmniejszych trudności z utrzymaniem równowagi, porusza się po zewnętrznym pancerzu unoszącego się w powietrzu gwiezdnego niszczyciela…

Nostalgiczne nawiązania – dobrze! Kopiowanie szkieletu fabuły – źle!

Epizod IX niestety udowadnia, iż J.J. Abrams nie wyciągnął żadnych wniosków od czasu Przebudzenia Mocy. Kilka z jego ukłonów w stronę oryginalnej trylogii wypada naprawdę dobrze i potrafi wywołać uśmiech na twarzy wieloletniego fana, jak na przykład duch Luke’a wyciągający X-winga z wody, czy powrót w chwale Billy’ego Dee Williamsa w roli Landa Calrissiana. Takie zabiegi pokazują sympatię do starszych filmów i ich miłośników, o co nie pokusił się chociażby Rian Johnson w swoim Ostatnim Jedi. Tyle tylko, że na tym wypadałoby poprzestać, bo przecież gdybyśmy chcieli znów oglądać to samo, sięgnęlibyśmy sobie po Nową Nadzieję lub Powrót Jedi.

Jeśli jednak pominiemy pewne szczegóły i skupimy się na najważniejszych punktach opowieści oraz samym jej finale, Skywalker. Odrodzenie to właśnie Powrót Jedi 2.0. Niezależnie od całej pompy i „epickości” ostatniej wielkiej bitwy – a w zasadzie całej ostatniej części Sagi – taki finisz uważam za rozczarowujący. Całą przygodę kończymy w atmosferze chaosu, pomieszania niedostatecznie rozwiniętych wątków pobocznych oraz uroczystego odgrzania metaforycznego kotleta, które pozbawia głównych bohaterów ostatniej szansy na zaliczenie znaczącego rozwoju osobowości i uzyskanie własnej tożsamości. Pozostaną oni więc tylko nieciekawymi kartonowymi figurami lub gorszymi kopiami kultowych herosów Gwiezdnych Wojen i raczej nie będą mieli szans przetrwać próby czasu.

O wydaniu słów kilka

Kto jednak chciałby ocenić ten tytuł samodzielnie, powinien z pewnością sięgnąć po wydanie DVD, o którym tu mowa. Znajdziemy w nim – niespodzianka! – film Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie w doskonałej jakości obrazu, udźwiękowieniu Dolby Digital 5.1 oraz panoramicznej rozdzielczości. Nie natkniemy się na żadne problemy techniczne czy przypadki nieprzyjemnej dla oka pikselozy niezależnie od tego, czy płytkę odpalimy na laptopie, czy też na ściennym telewizorze pokaźnych rozmiarów (próbowałem obydwu opcji!).

Wydawca wraz z polskim dystrybutorem zatroszczyli się o oddanie w nasze ręce kilku wersji językowych, możemy więc słuchać głosów oryginalnych aktorów, albo pozwolić się wykazać polskim lub francuskim specom od dubbingu. Jeśli zaś wolimy sobie poczytać, nic nie stoi na przeszkodzie, by uruchomić napisy polskie, francuskie, holenderskie, czy też angielskie (przygotowane z myślą o osobach słabo słyszących). Istnieje również możliwość włączenia dubbingu wraz z napisami w tym samym języku, dzięki czemu nie przegapimy żadnej wypowiadanej kwestii nawet wśród zgiełku bitwy.

Jak to już zwykle bywa, nie uświadczymy tu dodatków zza kulis, zarezerwowanych dla wersji Blu-ray, lecz jeśli zależy nam po prostu na zobaczeniu filmu w bardzo dobrej jakości, nie inwestując w to przedsięwzięcie poważniejszych pieniędzy, to wydanie DVD sprawdzi się doskonale!

Exit mobile version