Site icon Ostatnia Tawerna

Powroty bywają trudne – pierwsze wrażenia z serialu „Star Trek: Discovery”

Kiedy ogłoszono, że powróci jedna z największych legend telewizji science fiction powołana przez Gene’a Roddenberry’ego – oczekiwania były znaczne. Tak samo, jak i obawy. Z jednej strony bowiem uniwersum Star Treka można opisać jako niezwykle bogate i ogromne, zbudowane z seriali, filmów, powieści, komiksów oraz gier – do tak gęsto utkanej fikcyjnej rzeczywistości łatwo wprowadzić nowe narracje, przygody i bohaterów. Kosmos w końcu jest gigantyczny i starczy w nim miejsca dla wielu kolejnych postaci. Scenarzysta, Bryan Fuller, dał się poznać jako sprawny twórca w Hannibalu i Amerykańskich bogach, nie wspominając, że miał już okazję pracować przy Deep Space Nine oraz Voyagerze. Z drugiej strony jest to niezwykle trudne zadanie , ponieważ fani doskonale znają realia Federacji i nie zawahają się wytknąć najmniejszych błędów. Jak na razie, wyjątkowo źle przyjmowane są prequele, przypadek Enterprise może tutaj posłużyć za przykład.

Star Trek: Discovery (ST: D), jak donoszą producenci, rozgrywa się w głównej linii czasowej (Prime Timeline) i poprzedza o dziesięć lat wydarzania ze Star Trek: The Original Series, acz od kiedy dokładnie ta dekada jest wyliczana, nie mamy na razie pewności. Nową odsłonę Star Treka otwiera przemowa pragnącego zjednoczenia Klingona T’Kuvmy (Chris Obi), wzywającego dwadzieścia cztery rozproszone rody do zjednoczenia przeciw jednemu wrogowi, temu, który wita nowo poznane gatunki kłamliwym hasłem „Przybywamy w pokoju”. Wszystko wskazuje zatem na to, że ST: D skoncentruje się na konflikcie pomiędzy Federacją i ponownie zwierającym szyki Imperium Klingonów, rasie zaprezentowanej nam jako kulturowi ksenofobi, bardziej niż czegokolwiek innego obawiający się wpływu innych. Następna scena pokazuje nam kapitan Philippę Georgiou (Michelle Yeoh) w pustynnej przestrzeni, dowódczynię USS Shenzhou oraz Pierwszą Oficer Michael Burnham (Sonequa Martin-Green) w trakcie wykonywania misji. Dość szybko jednak twórcy przenoszą nas w przestrzeń kosmiczną, gdzie załoga statku zostaje wysłana na obrzeża terytorium Federacji, by zbadać, co takiego stało się z międzygwiezdnym przekaźnikiem. I od tego momentu zaczynają się właściwe wydarzenia nowej serii.

„Star Trek: Discovery” – kadr z serialu

Na pierwszy rzut oka ST: D oferuje to, co zawsze w Star Treku zachwycało: piękny, różnorodny wszechświat, tak jak wymarzył to sobie Roddenberry. Na pokładzie Shenzhou znajdziemy zatem przedstawicieli różnych gatunków, a na najważniejszych stanowiskach nie-białe kobiety. Obie bohaterki pokazane są jako silne, odnoszące sukcesy postaci, które nie obawiają się zawalczyć o swoje. Michael przedstawiono nam jako pierwszego człowieka, który ukończył Vulkańską Akademię, a jej zachowanie stanowi mieszankę doktryny ścisłego prymatu rozumu nad emocjami oraz czysto ludzkich, impulsywnych i niekoniecznie przemyślanych pomysłów. Równoważy ją rozsądna Philippa, posiadająca wyraźnie duże doświadczenie bojowe oficer, co nawet zostaje nam w pewnym momencie dość mało subtelnie zasugerowane. Michael brakuje tej dojrzałości oraz spokoju, jaki zazwyczaj wnosili do fabuł Vulkanie, co być może zostanie rozwinięte w dalszych odcinkach.

W przypadku Georgiou i Burnham muszę również zaznaczyć, że odtwarzające te role aktorki nie popisały się zbytnio swoimi umiejętnościami – nie do końca miały pomysł na to, jak powinny się zachowywać. Owszem, Martin-Green pokazuje kilkakrotnie drobnymi gestami walkę rozsądku z emocjami, jak na przykład przez drżenie warg czy język ciała, ale to trochę za mało. Szkoda również, że mały czas antenowy uzyskali inni bohaterowie, od których najwięcej mogliśmy się dowiedzieć o oficerze naukowym, Saru.

„Star Trek: Discovery” – kadr z serialu

Klingoni, wbrew obawom wynikającym z ich nowego wyglądu, wizualnie wypadają całkiem dobrze –są zróżnicowani oraz dostatecznie nieludzcy, aby podkreślić ich inność od widzów, czyli nas. Cieszy również, że mówią po klingońsku – w jednym z trzech najbardziej rozwiniętych po naszej stronie ekranu sztucznych języków – a nie, jak to zwykle bywa w amerykańskich produkcjach pokazujących inne kultury albo gatunki, silnie akcentowanym angielskim. Szkoda jedynie, że aktorzy nie poćwiczyli troszkę bardziej wymowy, przez co wypowiedzi tracą nie tylko na płynności, ale również odpowiedniej dramatyczności.

Podsumowując – jak na razie Star Trek: Discovery wpisał się w Roddenberry’owską wizję wszechświata przyszłości, a także zaprezentował mocniejsze i słabsze strony. Ogląda się go całkiem przyjemnie, choć miejscami można jeszcze odnieść wrażenie, że twórcy z jednej strony próbują pokazać nam nową, oryginalną historię, a z drugiej pozostają silnie uwiązani poprzednimi inkarnacjami franczyzy. Jestem bardzo ciekawa, co przyniosą kolejne odcinki.

PS. Na Netflixie możecie obejrześ ST: D z klingońskimi napisami.

PPS. Ta odsłona ma najzabawniejszy skrótowiec ze wszystkich.

Nasza ocena: 6,7/10

ST: D jak na razie mocno ani nie zawodzi, ani nie zachwyca. Na tym etapie widać już potencjał na dobrą historię, pytanie tylko, czy twórcom i aktorom uda się nam ją dostarczyć.

Fabuła: 6/10
Bohaterowie: 5/10
Oprawa wizualna: 8/10
Oprawa dźwiękowa: 8/10
Exit mobile version