Gdy w portfolio ma się takie pozycje jak Baldur’s Gate czy Neverwinter Nights, skala uwielbienia fanów jest równa niemal bagażowi oczekiwań. Tym bardziej, gdy na długo przed premierą najnowszego projektu przylega doń łatka duchowego spadkobiercy tych klasyków. Któż jednak mógłby im sprostać, jeśli nie BioWare?
Słowo „Początek” (a w zasadzie „Początki”, jak stoi w oryginale) nie znalazło się w podtytule Dragon Age przypadkowo. To zarówno powrót twórców do korzeni, jak i otwarcie nowej marki. A trzeba przyznać, że jest co otwierać. W odróżnieniu od większości poprzednich produkcji studia, tym razem postawiono na całkowicie autorski setting, uwalniający całość z licencyjnych okowów. Inspiracje klasykami poważniejszego fantasy — w rodzaju Władcy Pierścieni czy Pieśni lodu i ognia — nadal są tu widoczne jak na dłoni. Mimo pozornej sztampy, diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. Okazuje się, że spece z BioWare dokładnie owe detale sobie przemyśleli.
Wszystkie drogi prowadzą do Thedas
O tym, że Dragon Age nie będzie wierną kopią gatunkowych schematów, świadczy już sam wstępny etap tworzenia bohatera. Wybór pomiędzy standardowymi dla fantasy rasami — ludźmi, krasnoludami i elfami — uzupełniono o ich pochodzenie. Skutkuje to nie tylko różnymi możliwościami rozwoju postaci, ale też całkowicie odmiennym wprowadzeniem do historii. W zależności od tego, na kogo ostatecznie się zdecydujemy, czeka nas jeden z sześciu predefiniowanych prologów. Dopiero po ich ukończeniu przechodzimy do właściwej części przygody.
Choć echa wydarzeń z pierwszej godziny rozgrywki wybrzmiewają przez całą opowieść, ostatecznie i tak trafiamy do królestwa Ferelden na kontynencie Thedas. Tam, początkowo jako kandydat, a później już pełnoprawny członek legendarnego bractwa Szarych Strażników, zmierzymy się z Plagą. To niekończące się zastępy plugawych istot, wypełzających na powierzchnię pod wodzą Arcydemona.
Tak zarysowana fabuła może niebezpiecznie zbliżać się do banału. Jednak już kilkadziesiąt minut spędzonych z pierwszym Dragon Age jasno pokazuje, że z klasycznym heroic fantasy gra ta ma niewiele wspólnego. Rasowe i religijne konflikty, zaszłości między frakcjami wynikające z ich historii — to tylko wierzchołek góry lodowej, ukrytej w tonach dokumentów do przeczytania. Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno nie przyznać, że odpowiedzialnemu za nowe uniwersum Davidowi Gaiderowi udało się stworzyć świat, który aż kipi od epickich wydarzeń. Upadające i rodzące się królestwa przeplatane tu z małostkowymi intrygami i spiskami. A pośrodku tego wszystkiego stoimy my — zmuszeni do wybrania własnej drogi.
Kwestia wyboru bynajmniej nie jest oczywista. O ile podejmowanie decyzji od lat stanowi znak rozpoznawczy produkcji BioWare, to w Dragon Age odgrywa ono rolę jeszcze istotniejszą. Decyzje działają tu na zasadzie „od ogółu do szczegółu”. Wprawdzie oczywiście nie każda misja oferuje podobny poziom złożoności, ale niektóre dylematy mogą znacząco wpłynąć na dalszy przebieg gry. W zależności od wybranej opcji, zyskujemy dostęp do nowych wątków fabularnych lub zamykamy sobie drogę do innych. Co istotne, rezultaty nie są jednoznaczne ani przewidywalne. A jakby tego było mało, obok moralnych odcieni szarości musimy też na bieżąco dbać o relacje w drużynie.
Dzieje się tak dlatego, że przygodę zaczynamy samotnie, lecz wkrótce dołącza do nas maksymalnie trzech kompanów. Nie są to jednak tylko chodzące „zestawy umiejętności” — każdy z nich ma własne zdanie, cele i często sprzeczne z nami opinie. To rozbudowanie służy nie tylko fabule, ale też taktyce. Na dobre relacje trzeba zapracować. Postacie nie kryją animozji (ukłon w stronę Morrigan i Alistaira), a my musimy jakoś nad tym panować. Lepsze relacje zwiększają szanse na dodatkowe misje poboczne i odblokowanie specjalizacji. Gorsze, w skrajnych przypadkach mogą doprowadzić nawet do próby zamachu na nasze życie.
Magią, mieczem…
Zagrożenia wewnętrzne to jedno, ale głównym celem jest walka z piekielnymi pomiotami. Stawiając na autorski świat, twórcy musieli opracować także własny system rozwoju postaci. Musiał on sprawnie współgrać z niezliczonymi bitwami, jakie przyjdzie nam stoczyć. Choć wybór klas ogranicza się do trzech, ich fundamenty wyraźnie inspirowane są systemami pokroju Advanced Dungeons & Dragons. Dzięki temu wyjadacze gatunku poczują się w Thedas jak w domu.
Same starcia nie są jednak banalne. Do dyspozycji mamy taktyczną pauzę, tryb czasu rzeczywistego i możliwość programowania zachowań towarzyszy. Spotkanie silniejszych przeciwników wymaga przemyślanej strategii. Trzeba dokładnie zaplanować jakich talentów i zaklęć użyć. W związku z tym na ekranie dzieje się sporo. BioWare zdawało sobie z tego sprawę, dlatego oddano graczowi możliwość manipulowania kamerą. Można ją ustawić klasycznie — za plecami bohatera — albo przełączyć na widok izometryczny i planować cały przebieg walki z góry.
… i drewnem
Jak widać zatem, pod względem rozgrywki Dragon Age: Początek to produkcja głęboko zakorzeniona w klasyce. Podobnie jest z jej oprawą audiowizualną. Grafika to dziecko dwóch światów: z jednej strony efektowność i różnorodne lokacje, z drugiej — toporne animacje postaci i przeciętne tekstury. Swoje trzy grosze dodaje udźwiękowienie. Epicki soundtrack Inona Zura z utworem w wykonaniu Aubrey Ashburn robi świetne wrażenie. Voice acting stoi wyraźnie powyżej średniej, wzmacniając immersję.
Warto też wspomnieć o pełnym spolszczeniu. Jak na projekt tej skali (w nagraniach miało brać udział nawet stu aktorów głosowych), wypada ono całkiem dobrze. Choć nie brak drobnych potknięć, całość broni się bez problemu.
Niezmienna jakość
Broni się także samo Dragon Age: Początek, które na tle współczesnych RPG-ów nadal imponuje rozbudowaniem i dbałością o detale. Choć nie jest to magnum opus BioWare, dla fanów klasycznego podejścia do gatunku będzie to przygoda warta powtórki. I to nie tylko z powodu nostalgii.