Drugi sezon Stranger Things dał nam dwie wspaniałe postaci - Steve'a i będę walczyć z każdym kto twierdzi inaczej, oraz ukochanego Boba. Sean Austin zagrał postać tak miłą i dobrą, że trudno było uwierzyć iż jego postać nie skończyła jakimś wielkim twistem fabularnym.
Nie znam nikogo kto nie polubił Boba. Zwłaszcza, że każdy kibicuje Joyce i chce żeby była szczęśliwa, więc taki Bob spadł jej jak z nieba. Jasne, że większość z nas wolałaby ją widzieć z Hopperem, w to nie wątpię, ale powolutku, dotrzemy i tam.
Sean Astin zrobił świetną robotę dołączając do ekipy Stranger Things ze swoją postacią. Czy bałam się, że będzie to bardziej Samwise niż nowy, oryginalny bohater? Owszem, bardzo. Czy się sprawdziło? I tak i nie. Obaj są mili do bólu, obaj są zdolni to wielkich poświęceń, ale jest między nimi różnica, która Astin pięknie uchwycił – Bob nie jest tak naiwny jak hobbit, nie jest tak beztroski. I to wszystko czyni z niego tak ważną, choć epizodyczną postać. A na początku nie taki był plan.
Śmierć Boba została przesądzona już na wczesnych etapach planowania drugiego sezonu. Zgodnie z tym co ujawnili niedawno producenci serialu (Dan Cohen i Shawn Levy), Bob miał zginąć już w trzecim odcinku drugiego sezonu!
Rozmawialiśmy o śmierci kilku głównych postaci, które mogą, ale nie muszą wydarzyć się w bliskiej i dalekiej przyszłości. Śmierć Boba była początkowo dużo wcześniejsza. W rzeczywistości, we wczesnej wersji, Zły Will zabija go już w odcinku 3.
Wyobrażacie sobie? Nie dość, że biedny Will cierpi na PTSD, opętał go stwór z Upside Down to jeszcze miały zamordować Boba? Dzięki wszystkim bogom, że producenci odeszli od tego pomysłu – za dużo grzybów w tym barszczu, poza tym myślę, że byłoby to zbyt drastyczne. Bob i tak zakończył swój żywot w brutalny sposób.
Było mi naprawdę żal Boba. Strasznie sympatyczna postać, ale Astin ma taką buźkę. To, jak skończył, było do bólu oczywiste, a jednak mnie ubodło.
To było najgorsze! W sumie trochę głupio zginął, zamiast biec to się gapi na tą biedną Joyce… ech.