Dość przeciętny, ale jednak w jakimś stopniu oryginalny obraz Williama Brenta Bella z 2016 roku, The Boy, doczekał się kontynuacji. Tylko czy ta opowieść w ogóle potrzebowała dalszego ciągu – i czy warto poświęcić jej te 86 minut w kinie?
Pierwsza część serii, opowiadająca o starym małżeństwie traktującym realistyczną lalkę niczym syna i konfrontującej się z tą sytuacją opiekunce, nie była dziełem najwyższych lotów, lecz mimo wszystko trzymała pewien poziom. Był niepokojący klimat, przyzwoita gra aktorska, znana aktorka w roli głównej (Lauren Cohan), a w końcówce całkiem zmyślny zwrot akcji, grający na nosie widzom zakładającym ingerencję sił nadprzyrodzonych. Fabuła w ostatecznym rozrachunku działała, a finałowy twist zgrabnie ją zamykał. Po co więc grzebać w niej cztery lata później – cóż tu zostało do dodania?
A po co to? A na co? A komu to potrzebne?
Niestety trudno powiedzieć. Scenariusz drugiej części jest napisany kompletnie bez pomysłu i polotu, a także – co najgorsze – nie rozbudowuje poprzedniej historii, tylko jest do niej na siłę doklejony. I to nie przy pomocy super glue, ale pasztetu z puszki. Jedyną realną siłą poprzedniego The Boy było jego zakończenie (ujawniające, iż lalką przez cały czas operował zdeformowany, sadystyczny chłopiec żyjący w ścianach zabytkowego domostwa). Co rozczarowujące, sequel ani nie robi dalszego użytku z tej formuły, ani też nie próbuje inaczej pogrywać z oczekiwaniami odbiorcy – tutaj skaczemy na główkę wprost w najgorszą sztampę.
Film wydaje się odbiegać od założeń pierwowzoru zupełnie bez powodu, przez co spodziewałem się, iż zmieniono reżysera, albo przynajmniej scenarzystkę. Ale nie, za obydwie produkcje są odpowiedzialni William Brent Bell i Stacey Menear. Niewielka z tego pociecha, skoro najwyraźniej wszystkie jako tako oryginalne pomysły wykorzystali już w części pierwszej. Efekt końcowy jest po prostu zły – jeśli widzieliście jakikolwiek horror wyprodukowany po 2000 roku, tego możecie nie oglądać, bo i tak rozwój niemal każdej sceny zdołacie przewidzieć już po jej pierwszych sekundach.
Źródło: ign.com
Typowe absurdy współczesnego kina grozy? Tego Ci u nas dostatek!
Gdyby Brahms: The Boy II był uczestnikiem biegu przez płotki, to takim, który nawet nie stara się skakać, lecz beztrosko taranuje jedną przeszkodę po drugiej. Jedyną rzeczą mogącą nas zaskoczyć w trakcie seansu jest to, jak bardzo da się odrzeć fabułę z wszelkich niespodzianek. Opowieść jest boleśnie jednowątkowa, wszelkie postacie poboczne czy „przypadkowe” zdarzenia mają całkowicie pretekstowy charakter i pojawiają się w filmie zawsze w jednym, konkretnym celu.
Klisz i scenariuszowych bzdur jest tutaj tyle, że aż nie wiem, od czego zacząć. Jeśli bohater wchodzi do pokoju, a kamera przeskakuje na dziwnie ustawiony kadr, który już nie koncentruje się na śledzonej postaci, możecie mieć pewność, że w jego centralnym punkcie zaraz pojawi się coś „przerażającego”. Straszaka należy oczekiwać również wtedy, gdy po serii normalnych ujęć obiektyw utknie na twarzy protagonisty w podejrzanie długim zbliżeniu.
Przez takie podejście w The Boy II nie działają nawet jump scare’y, bo każdy z nich jest bardzo czytelnie zapowiadany albo przez narastającą muzykę, albo nietypowe zachowanie kamery. Nie mam pojęcia, co twórcy sobie myśleli – niemal każdy „straszny” moment sam rujnuje się spoilerem. Dla przykładu: w trakcie otwarcia pewnej sceny dostajemy zbliżenie na zaostrzony kij sterczący z ziemi, a następnie film każe nam grzecznie czekać kilka minut, aż któraś z postaci wreszcie raczy na niego upaść. Gwarantuje to napięcie porównywalne z oczekiwaniem, aż zagwiżdże czajnik, w którym gotuje się nam woda na herbatę…
Metody popychania historii do przodu są równie absurdalne – ani przez chwilę nie ulegniemy iluzji, iż oglądamy „prawdziwe życie”. Wszystko dzieje się tu tylko dlatego, że fabuła tego wymaga. Tym sposobem w połowie filmu bohaterowie nagle zaczynają rozmawiać o śmiesznym wujku i kuzynostwie dziecięcego protagonisty, a dwie sceny później ci krewni przyjeżdżają w odwiedziny… tylko po to, żeby powiedzieć po dwie kwestie, odczuć gniew złowrogiej lalki i zniknąć. Innym razem zaś głowa rodziny zupełnym przypadkiem wpada w szpitalu na „tubylca”, który akurat zna historię jego domu i pobliskiej posiadłości na kilkadziesiąt lat wstecz. Tego typu zabiegi byłyby śmiechu warte nawet w produkcji klasy B z początku wieku, ale z jakiegoś powodu twórcy kilkukrotnie sięgają po nie bez odrobiny żenady.
Źródło: wazupnaija.com
Drugi plan przybywa na ratunek!
To niestety nie koniec przywar tego dzieła. Kuleją tu także same postaci, między innymi na polu gry aktorskiej. Problemy zaczynają się już na etapie kreacji rodziny protagonistów, która jest dobijająco sztampowa i nieciekawa. Ileż już było horrorów o „nawiedzonym” dziecku, znerwicowanej matce i poczciwym ojcu, który niemal do samego końca bagatelizuje niepokojące zdarzenia, przypisując je rozstrojowi nerwowemu partnerki? Najwyraźniej nie dość, bo William Brent Bell serwuje nam kolejny.
Większość akcji śledzimy oczami Lizy (Katie Holmes), którą po prostu trudno polubić. Jest wiecznie roztrzęsiona, apodyktyczna, nadmiernie opiekuńcza względem syna, z którym po pojawieniu się Brahmsa zaczyna wchodzić w niepotrzebne sprzeczki i „próby sił”. Do tego odtwórczyni tej roli w przytłaczającej większości scen gra jedną miną, która nie zmienia się nawet wtedy, gdy bohaterka patrzy na coś szokującego lub makabrycznego. Nie wiem, czy ten brak ekspresji jest przypadkowy, czy zamierzony (i miał np. obrazować znieczulicę ogarniającą Lizę po traumatycznych przejściach), ale ostatecznie wypada to naprawdę kiepsko.
W przypadku głowy rodziny, Seana (Owain Yeoman) wcale nie jest lepiej, ponieważ otrzymuje on relatywnie mało czasu ekranowego i jest pozbawiony jakiegokolwiek charakteru, cały czas tkwiąc w kliszy kochającego, ale zapracowanego i naiwnego męża i ojca. Ta kreacja jest okrutnie nijaka, ale trudno nawet winić o to Yeomana, który w zasadzie nie miał tu czego grać.
Całkiem porządnie w roli Jude’a spisuje się za to młody Christopher Convery, który zupełnie przekonująco ukazał zmiany zachodzące w chłopcu po nawiązaniu kontaktu z mroczną lalką. Najjaśniejszym punktem obsady okazał się natomiast Ralph Ineson, czyli tajemniczy leśniczy Joseph. Sceny z jego udziałem ogląda się znacznie przyjemniej od pozostałych, a w finale udało mu się nawet pokazać nieco aktorskiego „pazura” i choć na chwilę wybić ponad rozczarowującą przeciętność tej produkcji.
Źródło: screenrant.com
Trzeba było to sobie darować…
Brahms: The Boy II to film, który po prostu nie powinien był powstać, bo ewidentnie brakowało na niego pomysłu. Historia nie angażuje, scenariusz jest przewidywalny – zarówno w skali mikro, jak i makro – postaci są jednowymiarowe i nieoryginalne, a tempo akcji leży i kwiczy (już dawno nie dłużył mi się seans poniżej 90 minut). Dopiero finałowa sekwencja okazuje się nieco dynamiczniejsza i bardziej zaskakująca, ale nawet ten efekt ostatecznie rujnuje przeskok w kolejną kliszę i niepotrzebny twist w epilogu, mający chyba – o zgrozo! – stanowić wstęp do części trzeciej.
Na film Brahms: The Boy 2 zapraszamy do sieci kin Cinema City.
Nasza ocena: 4/10
Twór do bólu wtórny i przewidywalny, niepotrafiący dotrzymać kroku nawet swojemu przeciętnemu poprzednikowi. Zdecydowanie niewart wycieczki do kina, może okazać się znośny co najwyżej „do kotleta” w nudne popołudnie.Fabuła: 2/10
Bohaterowie: 4/10
Oprawa wizualna: 5/10
Oprawa dźwiękowa: 5/10