Czy komiks o peerelowskim odpowiedniku Archiwum X ma szansę być czymś więcej niż tylko kopią amerykańskich schematów?
Nie jest tajemnicą, że na początku lat 90. w Polsce nastąpiła prawdziwa popkulturowa eksplozja. Na rynku (i na rynkach) pojawiły się kasety wideo z importowanymi filmami, dynamicznie rozwijały się prywatne stacje telewizyjne emitujące amerykańskie seriale, a młodzi czytelnicy mogli poznać komiksy Marvela i DC, a wkrótce także innych zagranicznych wydawców. Kto dorastał w tamtym okresie, w naturalny sposób nasiąkał tym wszystkim.
Obecnie te same osoby kształtują polską kulturę popularną. Pisarze, tacy jak Jakub Ćwiek czy Marcin Mortka, z chęcią sięgają po motywy znane z amerykańskich filmów i książek. Bartosz M. Kowalski podjął próbę przeniesienia na rodzimy grunt klisz znanych ze slasherów. Z kolei w komiksowie młodzi twórcy inspirują się między innymi poznanymi w dzieciństwie zeszytami z przygodami superbohaterów.
Produkt krajowy
Należący do pokolenia lat 80. autorzy Wydziału 7 również wpisują się w ten trend. Ich seria czerpie w nieskrywany sposób z formatu Z archiwum X oraz przygód członków Biura Badań Paranormalnych i Obrony, ale nawiązuje również do przygód Kapitana Żbika, osadzając akcję w PRL-u epoki Gomułki. To pomysł ze sporym potencjałem, który łatwo zmarnować, tworząc banalną kopię. Na szczęście twórcy zdają się świadomi tego zagrożenia. Tytułowa jednostka podlega więc władzy ludowej, a konkretnie Służbie Bezpieczeństwa, a jej funkcjonariusze poza wszelkiej maści paranormalnymi tajemnicami mają na głowie również względy polityczne oraz ideologiczne.
Operacja Totenkopf, Larinae i Żywa woda zaledwie przedstawiają nam głównych bohaterów: doświadczonego majora SB, nowego rekruta, patolożkę, księdza i romską tajną współpracowniczkę. Format zeszytowy wymusza zwięzłość treści, więc siłą rzeczy są oni w pierwszych numerach zarysowani raczej pobieżnie. Oby w kolejnych częściach ich osobowości zostały nieco bardziej rozwinięte i można było dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Na razie daleko im do wyrazistości Muldera i Scully czy Johna Constantine’a.
Serialowa konstrukcja
Akcja Wydziału 7 rozpoczyna się w roku 1962, chociaż w retrospekcjach z pierwszego komiksu cofamy się do czasów II wojny światowej. Seria skonstruowana jest na zasadzie procedurala, w którym każdy odcinek opowiada o innym śledztwie. Poszczególne historie inspirowane są w pewnym stopniu prawdziwymi wydarzeniami oraz wątkami z legend i folkloru, kreatywnie wymieszanymi przez scenarzystę Tomasza Kontnego. Zeszyty wzbogacone zostały o kilka stron materiałów dodatkowych stylizowanych na teczki personalne lub akta spraw, w których znajdują się na przykład reprodukcje legitymacji protagonistów, fragmenty raportów i tym podobne klimatyczne drobiazgi.
Pomysł, by seria była współtworzona przez różnych rysowników, został podobno w dużej mierze wymuszony przez względy logistyczne, jednak bardzo dobrze sprawdził się również pod kątem artystycznym. Ilustratorzy Wydziału 7 prezentują zróżnicowane style, posługują się rozmaitymi technikami i inaczej interpretują postacie, co sprawia, że lektura jest jeszcze ciekawsza. Przypomina to często spotykany w serialach zabieg polegający na tym, że poszczególne odcinki są reżyserowane przez różne osoby, które w mniejszym lub większym stopniu odciskają na nich swój ślad.
Ciąg dalszy nastąpi…
Pierwsze trzy części serii wypadają bardzo dobrze i zachęcają do śledzenia dalszych losów bohaterów. Jestem bardzo ciekaw, jakich jeszcze artystów uda się namówić do zilustrowania Wydziału 7 i jakie jeszcze tajemnice z archiwum PRL-u wygrzebał scenarzysta. Mam też nadzieję, że twórcy serii w pełni wykorzystają potencjał fabuły oraz stworzonych przez siebie postaci i sprawią, że nie będzie ona wyłącznie ciekawostką, ale stanie się ważnym elementem polskiej popkultury. Chcę wierzyć!
Nasza ocena: 7,5/10
Seria, która ma jeszcze wiele do zaprezentowania. Zdecydowanie warto ją śledzić.Fabuła: 7/10
Bohaterowie: 6/10
Warstwa wizualna: 8/10
Wydanie: 9/10