Ta książka miała odświeżyć, a może nawet zdefiniować na nowo, legendę króla Artura. Faktycznie, poprzestawiano role postaci, ale ile nowego udało się wnieść do klasyki?
Netflix, Miller, Artur
Przeklęta to multimedialne przedsięwzięcie, w którym decyzje podejmowali nie tylko autor książki (Wheeler) i ilustrator (Miller), ale także zespół kreatywny serialu wyprodukowanego dla platformy Netflix. Chociaż data papierowego wydania jest o rok wcześniejsza od ekranowej premiery, cała ekipa pracowała równolegle. Dlatego na przykład decyzje o tym, do których rysunków dodać kolor (zrobiła to Tula Lotay), nie leżały w gestii Millera – mówił o tym w wywiadzie dla BUILD Series. Nie wiem, ile decyzji fabularnych podjęto z myślą o medium filmowym, a nie tekście, żeby powiedzieć to bardziej dosadnie – z powodów niekoniecznie twórczych, a raczej finansowych. Nie wiem na razie, jak udał się sam serial – trochę przesądnie nie chciałam, żeby obejrzenie go wpłynęło na recenzję książki. Mogę powiedzieć od razu, że podchodziłam do Przeklętej ze sporymi oczekiwaniami, napędzonymi po trosze sprawną kampanią marketingową. Być może zupełnie niepotrzebnie…
Co jest super
Przeklęta to reinterpretacja mitów arturiańskich. Główną postacią dzierżącą Excalibur jest tu kobieta, właściwie dziewczyna – Nimue. Pomysł na nią pojawił się pod wpływem znanego nam z licznych adaptacji tych legend obrazu smukłej dłoni trzymającej miecz, wyłaniającej się z jeziora. Skąd boginka (magiczka?) go miała? Dlaczego pierwotnie musiał trafić w inne ręce – Artura? Grę z rolami płciowymi podejmuje dwóch facetów, na co pewnie możemy się trochę krzywić. Inspiracją dla Wheelera, oprócz Pani Jeziora, była córka, a właściwie potrzeba znalezienia dla niej bohaterki, z którą mogłaby się utożsamiać, jak kiedyś on z herosami swojego dzieciństwa.
Nimue Wheelera pochodzi z wioski zamieszkanej przez lud tradycyjnie zajmujący się magią. Na jego czele stoją druidzi, którzy potrafią komunikować się z siłami nazywanymi dla uproszczenia bogami. Czasem wybierają się na targ do niedalekiego miasta, niektórzy z nich zaciągają się na statki. Kiedy indziej toczą spory z istotami zamieszkującymi drzewa, kimś w rodzaju elfów czy zielonych dzieci. Przy uroczystych okazjach zbierają się w świętych gajach i jaskiniach. Na co dzień uprawiają ziemię i polują. „Zwykła wioseczka, jakich wiele” – myślicie w początkowych rozdziałach. Z biegiem czasu okazuje się, że nie do końca, a przy okazji ktoś w kraju toczy krwawą, zorganizowaną wojnę przeciwko wszelkim przejawom czarownictwa – które, technicznie rzecz biorąc, jest oznaką przynależności rasowej, a może wręcz gatunkowej. Tak, Nimue niekoniecznie jest homo sapiens.
Wheeler z pomocą Millera kreuje świat kojarzący się nie tylko z królem Arturem, ale takimi produkcjami jak Carnival Row. Ilustracje niewątpliwie dobrze oddają mrok i dynamikę opisywanej historii, zupełnie nie kojarząc się przy tym ze średniowieczną sztuką ani klasycznym tolkienowskim fantasy. Dekonstrukcja i uczłowieczanie bohaterów, grupki dzieciaków postanawiających bronić swojego ludu ogniem i mieczem, postępuje sprawnie w miarę kolejnych stron. Książka została napisana z myślą o nastoletnim czytelniku, więc chociaż mamy tu wątek romantyczny, niewiele się pod tym względem dzieje. Z kolei walki czy pacyfikacje wsi bywają bardzo brutalne, może ze względu na serial, kierowany już do szerszej publiczności.
Czego brakuje
Ta książka, mimo zamieszania w rolach bohaterów, jest bardzo klasycznym przygodowym fantasy. Prosty szkielet fabularny został ozdobiony brutalnością rycerskiego zakonu, mnogością magicznych ras, emancypacją dobrymi ilustracjami, ale przy głębszym zastanowieniu nie wnosi niczego nowego. Wheeler stara się pokazać wątpliwości i niedopasowanie swoich nastoletnich bohaterów, ale moim zdaniem robi to bardzo powierzchownie. Bierze na warsztat metafory Króla Artura czy Joanny d’Arc, wykorzystuje je do pokazania kogoś w rodzaju młodych superbohaterów, ale nie zastanawia się na przykład nad tym, jaki wpływ na dzieciaki ma wojna, utrata rodziców, konieczność wzięcia na siebie ogromnej odpowiedzialności. Tytuł książki sugeruje, że z wielką siłą wiąże się sporo nieprzyjemnych rzeczy, jednak ten wątek trochę się gubi pomiędzy widowiskowymi scenami walki.
Wreszcie kwestia ilustracji Franka Millera. Same w sobie są naprawdę świetne, bardzo autorskie i rozpoznawalne, pełne dynamizmu i tej charakterystycznej, drapieżnej seksowności. Krótko mówiąc, nie za bardzo pasują do książki. Nawet Nimue wydaje się na nich starsza. Pewnie dużo lepiej wie, na co ją stać i kim właściwie jest. I tu pewnie leży źródło moich wysokich oczekiwań – miałam nadzieję na powieść dla dorosłych, wejście w nową interpretację legendy. Dostałam fantasy na granicy powieści młodzieżowej, co nie byłoby problemem, gdyby nie to, że autorzy musieli łagodzić wątki i powściągać wyobraźnię. Efekt końcowy wydaje mi się typowy dla Netflixa: intrygujący początek, mocne światotwórstwo, wreszcie rozmycie w marketingowej wizji idealnego produktu dla mas.
Nasza ocena: 7,5/10
Intrygujący pomysł na reinterpretację legend arturiańskich tworzony równolegle z serialem Netflixa. Bardzo ciekawy punkt wyjścia, trochę zbyt marketingowa realizacja.
Fabuła: 7/10
Bohaterowie : 6/10
Styl: 8/10
Wydanie i korekta: 9/10