Zagubiła się trochę ta Mary Poppins wśród kolejnych superbohaterów zdobywających box office na koniec roku. Ale, może właśnie w dobie takich trendów filmowych, widzom będzie potrzebny powrót do czaru klasyki spod znaku starego, dobrego Walta Disneya? Tylko czy Disney jeszcze pamięta, jak to się robi?
Zaraz po wyjściu z kina odpowiedź na te pytania wydaje się być oczywista – tak, jest nadal po disneyowsku ładnie, kolorowo i ze śpiewem na ustach. Ale gdy już człowiek przyjrzy się Mary Poppins powraca trochę dokładniej, doda do tego przemyślenia, jakie u wielu w ostatnich latach wywołuje sama nazwa Disney, to kolorowo przestaje być. Ale nadal jest ładnie i znajdzie się tu dużo elementów wartych pochwalenia.
Ratujmy pana Banksa. A co z Mary?
Nie jestem sobie w stanie wyobrazić w tym momencie, która współczesna aktorka nadawałaby się do roli Mary Poppins lepiej niż Emily Blunt. Właściwie już od pierwszych oficjalnych zdjęć czy plakatu wiedziałam, że to jest Mary Poppins na miarę naszych czasów. Odpowiednio dystyngowana i stanowcza, a jednocześnie urocza, czerpiąca prawdziwą przyjemność z opieki nad dzieciakami i potrafiąca okazać im odpowiednią dozę uczuć.
Co do reszty bohaterów, to mam mieszane uczucia. Michael Banks ma kilka wzruszających momentów gdy wspomina zmarłą żonę lub rozmawia ze swoimi dziećmi, ale przez większość filmu jest dosyć papierowy. Jego siostra Jane – chyba w ramach odniesienia do ich matki, pani Banks, która była sufrażystką – walczy o równe prawa pracownicze i urządza pikiety, jednocześnie nie mając najmniejszego problemu z tym, że w jej rodzinnym domu nadal pracuje leciwa już gosposia, która nie ma nawet własnego mieszkania, przez co jest całkowicie zależna od Banksów. Colin Firth budzi chyba nadal zbyt dużą sympatię, by przekonująco zagrać tak jednowymiarowy czarny charakter, a gościnny występ Meryl Streep mogę wytłumaczyć chyba tylko tym, że Rob Marshall – po wspólnej pracy nad In the Woods – chciał po raz kolejny usłyszeć, jak śpiewa.
Największy problem mam jednak z latarnikiem Jackiem, w którego wciela się Lin Manuel Miranda. Nawet jak na tak mocno nawiązującą do oryginalnego filmu kontynuację, jego postać to mocno naciągany pomysł, a fakt, że w pewnym momencie filmu zaczyna rapować (wiem, że to jego mocny punkt i że w ogóle publika go kocha, bo Hamilton) nie jest wstawką w uroczy sposób dziwaczną, jak pojawienie się szalonej kuzynki Topsy, ale zwyczajnie nie pasującą do całości. Trochę, jak te zbyt dobrze rozpoznawalne BMX’y, których użyto w jednej ze scen nocnych, gdzie latarnicy skaczą na nich przez ławki i fontanny.
Na pięknej ulicy Czereśniowej
Jednego filmowi nie można odmówić – wygląda naprawdę przepięknie. Klasyczna disneyowska animacja jest idealnie wpasowana w sceny aktorskie i pasuje do magicznej atmosfery całości. Obracające się pomieszczenia, w których trzeba chodzić po oknach i suficie, czy morska podróż po pełnej piany wannie to kolejne atrakcje dla oczu, podobnie jak wieloosobowe sekwencje taneczne, których również nie mogło w klasycznym disneyowskim musicalu zabraknąć. Muzyka i piosenki czarują – bo w końcu to Disney. I chociaż sama już zawsze pozostanę zwolenniczką oryginalnych soundtracków i wersji językowych (mimo, że Emily Blunt nie jest tak dobrą wokalistką jak Julie Andrews), to przyznam, że polski dubbing i tłumaczenia piosenek wypadły wyjątkowo dobrze.
Wszyscy też pięknie wyglądają (może nawet zbyt pięknie na Wielką Brytanię w dobie wielkiego kryzysu?), co jest niewątpliwie zasługą kostiumów i charakteryzacji. Szczególne wrażenie robią stroje, jakie bohaterowie noszą w sekwencji rozgrywającej się wewnątrz porcelanowej wazy. Zawsze chciałam zobaczyć jak sprawdzą się w praktyce projekty odzieży wyglądającej na narysowaną, które przecież tworzą świetną iluzję na fotografii.
W zbyt dobrze znanym kierunku
Przyznam jednak, że nie jestem w stanie nie patrzeć na Mary Poppins powraca przez pryzmat kupowania przez Disneya kolejnych znanych marek i tytułów, przerabiania swoich animowanych klasyków na kiepskie filmy aktorskie, a także dosyć kontrowersyjnych działań, które można określić chyba tylko określeniem right in the childhood (patrz, zastrzeżenie praw do zwrotu hakuna matata). Przez pewne momenty tego filmu mogłoby się nawet wydawać, że jest jeszcze w disneyowskim molochu takie miejsce, gdzie zgromadził się czar i ludzie, którzy umiejętnie pokażą nowemu pokoleniu małych widzów jakieś ponadczasowe wartości, tak jak pierwsza Mary Poppins zrobiła z przesłaniem o znaczeniu miłości i byciu dobrym.
Ale, mimo naprawdę prześlicznej otoczki, nowy film nadal bazuje głównie na łapaniu widza na nostalgię, bez dodawania czegoś nowego i znaczącego, bez przesadnego słodzenia i robienia wszystkiego, by było grzecznie. Nie dziwię się, że autorka książek, P.L. Travers, nie przepadała za pierwszym filmem i podejrzewam, że na kontynuację też by narzekała. Kreatywność osób stojących za tym projektem, zaangażowanie aktorów i całej ekipy, naprawdę warto docenić. Ale cały film odbieram jak używanie wyjątkowo bogatej palety kredek czy farb do pomalowania strony z kolorowanki. Byle tylko nie wyjechać kolorem za wyznaczoną linię.
Nasza ocena: 6,7/10
Fabularnie to powtórka z rozrywki. Piękna, rozśpiewana i kolorowa, ale nadal powtórka.
Fabuła: 5/10
Bohaterowie: 6/10
Oprawa wizualna: 9/10
Oprawa dźwiękowa: 7/10