Site icon Ostatnia Tawerna

Od pandemii po inwigilację – ponure wizje cyfrowych światów

Rok 2020 z pewnością wyraźnie zapisze się na kartach historii. Pandemia, nasilające się konflikty społeczne, coraz poważniejsze zmiany klimatyczne tudzież ogromne pożary lasów. To nie jedyne polaryzujące tematy, na jakie obecnie natkniemy się w telewizji czy sieci. Zresztą media nie są potrzebne – wystarczy wyjść na ulicę. Ujrzycie gotowy materiał na kolejny odcinek Black Mirror.

Wszystko to skłania do refleksji nad naszą przyszłością, a także rzeczywistością, w której przyszło nam żyć. Dla wielu osób zbawiennym remedium pozwalającym choć na chwilę zapomnieć o troskach są gry wideo. Notabene w świecie elektronicznej rozrywki znajdziemy całkiem sporo ponurych wizji świata lub społeczeństwa, nierzadko wyjątkowo intrygujących.

Grzyby i ludzie

Czasem potrzeba naprawdę niewiele, aby doszło do katastrofy. W The Last of Us wystarczył niepozorny grzyb, który przyczynił się do wyniszczającej cywilizację pandemii. Większość naszego gatunku zmieniła się w zmutowane potwory, a ocalali musieli szybko zaadaptować się do nowych, nieprzyjaznych realiów. W rzeczonym świecie następstwa zarazy spowiły złowrogim cieniem perspektywy na przyszłość.

Ponadto w szybkim tempie w zapomnienie zaczyna popadać wszelkie dziedzictwo kulturowe. Nieuchronny czas skwapliwie nadgryza swym zębem każdy przedmiot czy budynek. Nie próżnuje także matka natura – upominając się o swoje, oplata bujną zielenią nawet największe miasta. Nasuwa się tu pewna myśl – co czują ludzie, którym odbierana jest przeszłość, mający jednocześnie marną szansę na przyszłość? Intrygujący setting i budzący strach zarażeni są w tej opowieści tylko tłem – pretekstem dla zobrazowania nad wyraz kruchego kręgosłupa moralnego społeczeństwa.

The Last of Us pokazuje, jak niewiele potrzeba do globalnej katastrofy

Naughty Dog zadaje trudne pytania; przede wszystkim: jak zachowa się ludzkość w nowej rzeczywistości? Jak podejdą do ogólnie ustalonych praw i reguł, którymi niegdyś się kierowali? Scenarzyści w umiejętny sposób przedstawili zawiłą ludzką naturę, w której głęboko i nierozerwalnie zakorzeniona jest skłonność do brutalnej przemocy. Grając, mamy szansę zaobserwowania, że – paradoksalnie – w świecie zdominowanym przez bestie, największym potworem bywa człowiek.

Innym niebezpiecznym grzybem, z którym nie chcielibyśmy mieć do czynienia, jest ten widoczny po wybuchu bomby atomowej. Takimi konsekwencjami grożą współczesne konflikty zbrojne, a jak wiemy „Wojna nigdy się nie zmienia”. Kultowa seria Fallout, z której wywodzi się ów dobrze znany cytat, dość dobitnie ukazuje skutki ostatecznego konfliktu.

Sugestywny obraz postapokaliptycznej Ameryki daje niejako wyobrażenie, „co by było, gdyby…”. Oczywiście na swój cyniczny, podkoloryzowany i polany retrofuturystycznym sosem sposób. Posiłkując się czarnym humorem, obnaża ludzkie żądze i niedoskonałości. Pokazuje także, że ludzie nie uczą się na błędach, wcześniej czy później wracając do dawnych nawyków, kierujących ich wprost do autodestrukcji.

Seria Fallout w dobitny sposób obrazuje skutki wojny atomowej

Jak trafnie obrazują wymienione tytuły – ludzi można w pewien sposób przyrównać do grzybów. Zamiast egzystować w symbiozie, większość zatruwa innym życie niczym muchomory lub staje się egoistycznymi pasożytami, żądnymi coraz większej władzy. Tylko nieliczni są gotowi do wielkich poświęceń, by uzyskać zbawienne dla dobra ogółu lekarstwo na miarę penicyliny.

Nowy wspaniały świat

Dystopie powstałe na skutek przeróżnych wojen oraz epidemii to popularny temat, wałkowany w grach już po stokroć i można by sypać kolejnymi przykładami, jak z rękawa magika. Przejdźmy więc do nieco bardziej subtelnego i, moim zdaniem, ciekawszego spojrzenia na powyższy temat.

Otóż mam na myśli tytuły, gdzie spotykamy się z próbą stworzenia idealnego świata – kiedy to pojawiają się ludzie, którymi kierują szlachetne pobudki oraz idee mające w założeniach sprawić, że wszystkim będzie żyło się lepiej. Niestety jak to zwykle bywa, dalekosiężne, z pozoru idealne plany w końcu biorą w łeb i wszystko kończy się fiaskiem – a marzenia o utopii toną w mrocznych odmętach, podobnie jak pewne miasto. Mowa tu oczywiście o Rapture, znanym z BioShocka.

Wyobraźmy sobie idealnie zorganizowany świat, w którym każdy zna swoje miejsce i kieruje się jasnymi regułami, dzięki czemu wszyscy są szczęśliwi – prawdziwa utopia. Na pozór wygląda pięknie, jednak im dłużej się przyglądamy, tym większy czujemy niepokój. Odkrywamy rysy na – wydawałoby się – nieskazitelnym diamencie. Majestatyczna metropolia odarta ze swej wierzchniej szaty okazuje się jedynie chybotliwą konstrukcją, która w pewnym momencie pada jak domek z kart, zmieniając się w karykaturę tego, czym pierwotnie próbowała się stać.

Pierwsza wizyta w Rapture to niezapomniane przeżycie

Tak właśnie wygląda krótka historia Rapture. To podwodne miasto miało być idyllą dla ludzi chcących odseparować od reszty świata, żyjąc z dala od trosk i niebezpieczeństw nękających społeczeństwo. Niemniej zakorzeniona u podstaw chciwość ludzka wzięła górę i ziemia obiecana zmieniła się w groteskowe piekło bez drogi ucieczki.

Totalna inwigilacja

Aby wykreować wiarygodną i spójną wizję alternatywnej rzeczywistości, twórcy sięgają do prawdziwego świata i wyciągają zeń najbardziej niepokojące, ale i najmocniej pożądane aspekty życia przeciętnego człowieka. Następnie umiejętnie je łączą oraz okraszają nutą fantazji, aby nadać kolorytu opowiadanej historii. W ciekawy sposób temat podjęło studio Compulsion Games w We Happy Few.

Choć sama gra nie stała się hitem, to jej koncepcja należy do oryginalnych. Czuć inspiracje Mechaniczną Pomarańczą Anthony’ego Burgessa, a także dziełami Aldousa Huxleya czy George’a Orwella, którzy byli mistrzami w kreowaniu antyutopijnych wizji. Fabuła gry została osadzona w alternatywnej wersji Wielkiej Brytanii lat 60. XX wieku, w miasteczku Wellington Wells. Panuje tam iluzoryczny raj, a jego mieszkańcom uśmiech nigdy nie schodzi z twarzy.

Grając w Happy Few możemy wczuć się skórę kontrolowanych i przymusowo uszczęśliwianych obywateli

Wszystko to sprawka specyfiku o wymownej nazwie Joy, którego regularne zażywanie jest przymusowe, z kolei nieposłuszeństwo wiąże się z surową karą. Wspomniany narkotyk nie tylko wprowadza w stan euforii, ale również zwiększa podatność na wpływy i sugestie, co ułatwia sprawowanie kontroli nad omamionymi obywatelami. Dodatkową pieczę nad porządkiem sprawuje Wujek Jack (swoisty Wielki Brat), stale monitorujący życie całej społeczności.

Swoją drogą, próby podporządkowania sobie społeczeństwa (szczególnie przez korporacje) wespół z permanentną inwigilacją to chleb powszedni dla gatunku cyberpunk. Tego typu realia ujrzymy w tytułach pokroju Syndicate czy chociażby kultowej już serii Deus Ex. Zapewne dane nam będzie również posmakować tego w długo wyczekiwanym Cyberpunk 2077.

Jednak pod tym względem moją uwagę szczególnie przykuło Remember Me. Możliwość manipulacji wspomnieniami miała tam przynosić ukojenie obywatelom i służyć ludzkości. Ostatecznie owa technologia okazała się niebezpiecznym narzędziem, dającym absolutną władzę nad umysłami nieświadomych ludzi. To dość niedoceniona produkcja, ale naprawdę warto ją sprawdzić, choćby dla samej narracji i warstwy fabularnej.

Remember Me przedstawia świat, w którym manipulowanie wspomnieniami staje się rzeczywistością

Jak widać, twórcy gier od lat oferują nam doprawdy zróżnicowane wizje świata, skąpanego w szarych barwach. Zwykle do katastrofy przykłada rękę człowiek, ale zdarza się, że nasz gatunek przyjmuje jedynie rolę ofiary. Rzeczony temat niezmiennie elektryzuje, niezależnie od tego, czy przedstawiony zostaje w grze, filmie, czy też literaturze.

Każde medium jest jedynie narzędziem do uzewnętrzniania ludzkich obaw i lęków przed złowróżbnymi scenariuszami, jakie mógłby napisać nam kapryśny los. Większość przewidywań to jedynie czcze fantazje i zwykłe spekulacje, jednak niepokojąca ilość opisywanych wydarzeń ma swoje przełożenie w dzisiejszym świecie lub powoli zaczyna pukać do naszych drzwi. Strzeżmy się, dopóki nie jest za późno.

Exit mobile version