Spora część naszych redaktorów zaczynała swoją przygodę z grami wideo od dwuwymiarowych platformówek sprzed lat. Sprawdźcie, które wspominamy najcieplej.
Prehistoric 2
Klasyka gatunku i jedna z moich ulubionych gier. Cechuje go gigantyczna regrywalność i pomimo upływu lat gra wciąż mi pasuje (i wygląda relatywnie dobrze). Duża część poziomów jest do siebie podobna, ale mamy też kilka, które znacząco różnią się od innych (czy to lodowy czy to wielkie drzewo). Gra naszpikowana jest skrytkami, ukrytymi przejściami czy skrótami. Odkrywanie ich daje wiele satysfakcji (i punktów). Przejść całość rozgrywki można tylko w trybie eksperta, a część z dalszych poziomów jest bardzo wymagająca. Co prawda ostatni jest wręcz banalnie prosty, ale kilka przed nim stanowi prawdziwe wyzwanie. Co jakiś czas wracam do tej gry i za każdym razem sprawia mi mnóstwo radości. – Marcin Kłak
Jazz Jackrabbit 2
Druga część przygód zielonego kosmicznego zająca biegającego z pistoletem i walczącego z żółwiami to jedna z tych produkcji, do których zawsze chętnie wracałam. Dzięki tej grze, nauczyłam się jednej z najważniejszych umiejętności, potrzebnych każdemu graczowi – jednoczesnego strzelania i skakania! Bardzo dynamiczna, z (troszkę) mroczną grafiką i planszami, stanowiła pewne wyzwanie. Dobrze grało się zarówno Jazzem jak i jego rodzeństwem – Spazem i Lori (urocza zajęczyca w fioletowym ubranku była super). – Aleksandra Bohdziewicz
Rayman
Gdybym miała wskazać najbardziej „żywe” wspomnienie związane z jakąś platformówką, to byłaby to sekwencja wskakiwania po gibiących się kwiatach w pierwszej części Raymana. I chociaż od tego czasu minęło jakieś 20 lat, nadal pamiętam te emocje i to, jaki problem miałam z pokonaniem tej przeszkody (w sumie w kwestii skakania dużo się nie zmieniło w moim życiu – nadal mam z tym kłopoty…). A potem były jeszcze te wściekłe nutki! Ach te wspomnienia. Cudownie kolorowe krainy, ciekawe plansze, całkiem prosta mechanika – to wystarczyło, żeby zatrzymać małą mnie na wiele godzin przy tej produkcji, narażając na marudzenie rodziców „że nie możesz tyle paczyć w ekran”. Niestety Rayman Origins i Legends nie wzbudziły już we mnie tyle emocji, ale fajnie było wrócić po latach do tego świata. – Aleksandra Bohdziewicz
Contra
Nie ma chyba fana retro w Polsce, który nie słyszałby o tej kultowej grze Konami. Contra była międzynarodową wersją Probotector’a, w której wcielamy się w jednego z dwóch rambo podobnych osiłków (jeśli gramy sami), a naszą misją jest zrównanie z ziemią bazy grupy terrorystycznej Red Falcon. Tuż obok takich gier jak Super Mario Bros. czy Battle City (czołgów), Contra szybko stała się jedną z najpopularniejszych gier na NESa. Nie tylko dlatego, że świetnie się w niego gra, ale również dzięki swojemu trybowi dwuosobowemu, który mnożył ilość wyciekającego z telewizora testosteronu. Domowa wersja gry składała się z ośmiu plansz: sześciu sekcji platformowych oraz dwóch pseudo trójwymiarowych sekcji wewnątrz bazy, a każdy z poziomów kończy się oczywiście rundą z bossem. By uporać się z terrorystami wyposażono nas w karabin, który możemy ulepszyć, rozbijając pojawiające się w grze kontenery w formie metalowych płyt lub fruwających cukierków z ikoną sokoła. Pojawiają się wtedy literowe znajdźki, które mają różne właściwości. Choć gra może straszyć poziomem trudności kiedy gramy samemu, ukończenie jej zajmie wprawnemu graczowi mniej niż 20 minut. Na przeszkodzie może jedynie stanąć fakt, że giniemy po jednym strzale czy wypadnięciu z planszy, a do dyspozycji oddano nam tylko trzy życia i setki okazji do tego by je stracić. Na szczęście Contra to jedna z pierwszych gier wykorzystujących Konami Code. Wpisując go zaczniemy grę z trzydziestoma życiami. Jednak wtedy gra nie jest już tak emocjonująca. Każdego kogo ominęły złote lata Pegasusa i jego następców, serdecznie polecam wypróbowanie Contry. – Anna Wiśniewska
Super Mario Bros.
Nawet w Polsce trudno jest o gracza, który o Mario by nie słyszał. Super Mario Bros. to domowy następca automatowego Mario Bros. Oprócz gry solo, gra pozwala nam na grę w duecie. Choć nie do końca. Gracz kierujący Luigim czekał na swoją kolej do momentu aż przegrał gracz pierwszy, czyli Mario. Zamieniali się oni ze sobą w momencie utraty życia. W początkowych pomysłach na grę, Mario miał być uzbrojony w pistolety i lasery, jednak ze względu na niewygodne używanie skoku (znajdujący się wtedy na strzałce w górę) z pomysłu zrezygnowano i pozostawiono rozgrywkę taką, jaką znamy teraz. W zamian Mario zyskał możliwość miotania kul ognia po podniesieniu specjalnego przedmiotu. Wizję pomysłu świata napędzała żyjąca w głowie twórcy historia o złym żółwim królu-czarnoksiężniku plemienia Koopa, który porwał księżniczkę muchomorowego królestwa i zaklął jej wiernych, muchomorowych podwładnych. Twórcy chcieli, by w Mario grało się z przyjemnością nie tylko jeden raz ale także każdy następny, więc wymyślono specjalne skróty do odnalezienia. Pozwalały one pominąć niektóre fazy rozgrywki i teleportować się do dowolnego wybranego świata. Dzięki temu profesjonaliści lub cwańsi gracze mogli przechodzić nudne dla nich początkowe plansze, a amatorzy wciąż cieszyć się swoimi pierwszymi zwycięstwami. Gdy po ukończeniu gry zorientowano się, że zostało jeszcze trochę miejsca w pamięci kartridża, dodano małego easter egga: koronę, która pojawia się w miejscu liczby żyć, kiedy gracz zebrał ich więcej niż 9. Gra trafiła na półki 13 września 1985 roku co oznacza, że we wrześniu będziemy obchodzić 33 rocznicę tego kultowego tytułu. – Anna Wiśniewska
Donkey Kong Country
I tu na scenę wszedł w swojej glorii i chwale Donkey Kong Country. Gra zachwyciła swoją oprawą. Na wcześniejszych konsolach czegoś takiego jeszcze nie było. Nie da się ukryć, że wtedy mało kto w Polsce posiadał Nintendo. Dzięki kuzynowi do tej pory, co wakacje, mam okazję pograć w ten tytuł. Ta konsola japończyków była w latach dziewięćdziesiątych niemal nieosiągalna w naszym kraju, w którym królowały wtedy klony Pegasusa (który wtedy posiadałam) czy komputery Amiga. Donkey Kong Country wyróżniał się z natłoku podobnych gier platformowych. Był świetny niemal pod każdym względem: powalał oprawą, świetnym systemem rozgrywki, przełączania się pomiędzy bohaterami czy wymagającym poziomem trudności. W grze mogliśmy sterować jednym z dwójki małpiszonów – Donkey Kongiem lub Diddy. Tytułowy Donkey Kong był większy i silniejszy, a Diddy był za to szybszy i mógł dalej doskoczyć. W grze było praktycznie wszystko co mogli sobie wymarzyć fani platformówek: sporo skakania, walki z bossami, sekcje pływane, dosiadanie zwierząt (w tym kultowego nosorożca!) czy setki sekretnych aren do odkrycia. Nie sposób było się tu nudzić, ponieważ rozgrywka ciągle zaskakiwała czymś nowym. Mogła to być konieczność włączania lub wyłączania światła, jazda przez tunel kopalnianym wózkiem czy zimowe etapy, w których momentami było mało widać, a bohaterowie ślizgali się i sterowanie było utrudnione. Niektóre sekcje sprawiały problem nawet pomimo tego, że znało się je na pamięć. Choć przejść grę było niezwykle trudno, to mieliśmy do czynienia z chęcią powtórzenia trudnych fragmentów niż wyrzucania “kasetki” przez okno. Gra była uczciwa. Jeśli zdarzyło nam się zginąć to wiadomo było ,że wyłącznie z naszej własnej winy. Wiadomo, że po dwudziestu latach Donkey Kong nie prezentuje się już tak jak dawniej ale trzeba przyznać, że dobrze zniósł próbę czasu. Jest to jednak dwuwymiarowa platformówka, a jak powszechnie wiadomo – one wolniej się starzeją Jedyne o czym trzeba pamiętać chcąc zagrać to wysoki poziom trudności oraz to, że gra nie wybacza błędów i końcowe poziomy bezwzględnie przetestują umiejętności i zręczność. Jeśli nie boicie się wyzwania i chcielibyście się sprawdzić, to z całego serca zachęcam, bo lepiej nie mogliście trafić. – Anna Wiśniewska
Kapitan Pazur
W Kapitana Pazura nie grałem przesadnie dużo, nawet nie udało mi się go ukończyć (zarysowała mi się płyta CD i już się nie chciał odpalić – takie to były czasy). Zapadł mi jednak w pamięć dość dobrze. Polska wersja została wydana w 2000 roku, kiedy to miałem 8 lat i akurat dostałem swój pierwszy komputer. Jak się więc można domyśleć – była to jedna z moich pierwszych gier komputerowych. Przygody Pazura były również moim pierwszym zetknięciem z tematyką piracką (Piraci z Karaibów pojawili się dopiero 3 lata później), a fakt, że główny bohater był kotem i musiał stawiać czoło przeróżnym rasom psów sprawił, że od razu zostałem fanem. Nawet mimo tego, że gra była dość wymagająca (zwłaszcza dla ośmiolatka) wspominam ją bardzo dobrze. – Mateusz Tomaszewski
Lezac (Larax & Zaco)
Do tej pory uważam, że jest to jedna z lepszych platformówek w jakie miałam przyjemność grać. Łączy ona w sobie prostą mechanikę z totalną demolką. Używając dostępnych bomb mamy za zadanie wysadzać coraz to większe struktury na planszy. Jeśli eksplozja się powiedzie, elementy zostają obrócone w drobny gruz. Dodatkowo aby ukończyć dany poziom, konieczne jest zebranie odpowiedniej ilości owoców i błyskotek oraz rozprawienie się ze stworkami. Dostępna jest również opcja gry z dzielonym ekranem, która pozwoli przenieść się w lata dziewięćdziesiąte wraz z oponentem. – Natalia Sadowska
Superfrog
Jako dzieciak wychowany w latach 90. byłem posiadaczem wspaniałej maszyny jaką jest Amiga 500. Na dyskietkach posiadałem takie gry jak chociażby Mortal Kombat, Chuck Rock czy Lemmings. I choć moją ulubioną grą było Sensible World of Soccer, to równie wysoko ceniłem Superfrog. Ta wydana w 1993 roku przez Team17 gra miała wielu fanów i zyskała status kultowej. Nic dziwnego. Była zrobiona dużo lepiej niż wiele innych wydanych w tamtym czasie platformówek. Do dziś prezentuje się bardzo dobrze i śmiało można do niej wracać. Kolorowa, klimatyczna, niezwykle grywalna i ze wspaniałą oprawą dźwiękową. Do tego wcale nie taka łatwa. To wszystko sprawia, że Superfrog doczekała się wersji na PC, a także planuje się jej wydanie w wersji HD. A o co chodzi w grze? Wcielamy się w księcia, przemienionego przez złą wiedźmę w żabę. Naszym zadaniem jest uratowanie księżniczki i odzyskanie ludzkiej postaci. W tym celu będziemy wędrować przez krainy takie jak zamek, cyrk czy nawet księżyc. Musimy skakać, biegać i pokonywać różne stworki, a przede wszystkim zbierać monety, aby dopiąć swego celu. – Piotr Markiewicz
Croc. Legend of the Gobbos
Przygody krokodylka wychowanego przez urocze włochate kulki (a raczej wieloboki, biorąc pod uwagę jakość ówczesnej grafiki) dostarczyły mi za młodu wielu godzin rozrywki. Żywię wyjątkowo ciepłe uczucia wobec tego tytułu również dlatego, że była to jedna z pierwszych gier, które miałem na własność. Zanim jednak wszedłem w jej posiadanie, ogrywałem ją u kolegi, potem pożyczoną zainstalowałem u taty w pracy (to chyba nie było zgodne z regulaminem firmy), żeby móc biegać małym gadem po lodowcach i wulkanach, gdy mój rodzic kończył wypełnianie jakichś niezwykle ważnych dokumentów. Zdarzyło mi się też z innym kumplem przechodzić wersję na Playstation (i przekonać się, że zabawa z padem to zupełnie inne doświadczenie od sterowania przy pomocy klawiatury). Urocze postacie, barwne, bajkowe światy z coraz bardziej wymagającymi planszami, absurdalni bossowie oraz dodatkowy ukryty poziom – Croc posiadał wszystko, co powinna mieć porządna platformówka. Frajdy było co niemiara, a dodatkową radość dawał fakt, że po włożeniu CD-ROM-a do odtwarzacza płyt kompaktowych można było słuchać ścieżki dźwiękowej z gry. Dziwi mnie, że jeszcze nie zapowiedziano jej remake’u, jak w przypadku Crasha Bandicoota czy Spyro. – Damian „Nox” Lesicki