W filmie SF z 1987 roku Predator zapolował na elitarny oddział najemników wysłanych na tajną misję w Val Verde. Mimo że każdy z komandosów był przekoksem jakich mało, nie mieli oni szans z potwornym myśliwym. Gdyby polowanie odbywało się na zasadach z gry Predator: The Hunting Grounds, to trwałoby maksymalnie piętnaście minut, a ofiarą okazałby się sam kosmiczny łowca.
Swoją opinię o Predatorze jako franczyzie miałem już przyjemność wygłosić na łamach Ostatniej Tawerny przy okazji komiksu Predator: Łowcy. Tak bardzo, jak lubię dwa pierwsze filmy, tak ogromnie jestem zawiedziony kontynuacjami. W przypadku gier sytuacja ma się ciut inaczej – grałem tylko swego czasu w dwie części Aliens vs Predator i miałem z tego frajdę. Inne tytuły, na przykład Predator: Concrete Jungle na PlayStation 2, mnie ominęły. Ostatnie lata były z kolei dla łowcy ubogie. Żadnych głośnych tytułów, jedynie gościnny występ z Ksenomorfem w Mortal Kombat X. Dlatego wiązałem moje nadzieje z Predator: Hunting Grounds od studia Illfonic. Ich wcześniejsze dzieło – Friday the 13th: The Game – nie jest mi znane. Słyszałem o nim tylko tyle, że jest przyjemną grą, którą psuje masa bugów. Czy zatem nauczeni na błędach twórcy stworzyli tym razem sprawny produkt? Nie.
Predator vs Voodoo
Nie ubiegajmy jednak faktów. Predator: Hunting Grounds to kolejny przedstawiciel asymetrycznego multiplayera. Z jednej strony można stoczyć samotną walkę, wcielając się w rolę tytułowego kosmity. I tutaj cel jest tylko jeden: wybić przeciwną drużynę graczy. Najlepiej przy okazji wyrwać kilka kręgosłupów i zbierać czaszki, jak rytuał nakazuje. Po drugiej stronie stoi drużyna Voodoo – docelowo czteroosobowa (aczkolwiek w przypadku braku chętnych można trudzić się też w trójkę), która każdorazowo ma losowy zestaw misji do wykonania, by na końcu dotrzeć do helikoptera – w myśl kultowego „get to tha’ choppa”. Odbywa się to wszystko na trzech niewielkich poziomach. Grałem w otwartą betę i bardzo mnie ciekawiło, ile jeszcze zawartości szykują twórcy. Okazuje się, że nic więcej. Mapy są całkiem nieźle zaprojektowane, lecz wszystkie toczą się w podobnych warunkach – dżungli, przez co są do siebie podobne. Zapełniono je dodatkowo żołnierzami kontrolowanymi przez sztuczną inteligencję. Choć co do tego ostatniego mam spore wątpliwości, bo nieraz zdarzało się, że przeciwnicy stali dziesięć centymetrów ode mnie, bez żadnej reakcji.
Jak zostać Yautja
Jak już wspominałem, moja przygoda z Hunting Grounds zaczęła się od bety. Wtedy też grałem z ekipą kumpli (Nasty Dumpling i Nox-dl – pozdro!) i co rusz byliśmy gromieni przez Predatorów. Wygrana jako Voodoo była dla nas nie lada wyzwaniem. Nie wiem, co się stało z finalną wersją, gdyż Yautja zupełnie przestał być zagrożeniem. Nie prowadziłem statystyk, ale „na czuja” wydaje mi się, że kosmiczny łowca wygrywał w maksymalnie jednej na pięć rozgrywek. Szczególnie przechlapane ma, gdy żołnierze posiadają wysoki poziom i uzbrojenie typu minigun i granatnik.
Rozgrywka Predatorem pokazuje, w czym może tkwić przyczyna tego problemu. Owszem, mechanika myśliwego jest ciekawie zaprojektowana. Gra odbywa się z punktu widzenia trzeciej osoby, postacią poruszać się można zarówno po gruncie, jak i skakać w koronach drzew. Pozostałych graczy odnaleźć można poprzez termowizję i czujnik ruchu, lecz jeśli ci się umorusają w błocie, to pozostaje tylko szukanie ich „na słuch”. W końcu tytuł – „tereny łowieckie” – zobowiązuje. Gorzej, jeśli już znajdzie się przeciwników – działko plazmowe ma niską celność, a tryb maskujący nie daje pełnej niewidzialności, jeśli jest się w ruchu. Przez to przeciwna drużyna dość łatwo jest w stanie zlokalizować Predatora i zacząć jego masakrę. Na wyższych poziomach można wprawdzie odblokować silniejszą broń (włócznia i nowy w tym uniwersum łuk), lecz i tak jest ciężko. Przyznam się od razu, że sam jako Yautja radziłem sobie słabo. Tylko raz udało mi się pokonać przeciwną drużynę. Zazwyczaj miałem problem z okiełznaniem przeskakiwania między gałęziami i z odpowiednio szybką zmianą broni. Walka w zwarciu kończyła się masakrą z udziałem shotgunów i granatników. Oczywiście wśród predatorskich graczy znajdują się też wymiatacze, ale jak pokazują moje obserwacje jest ich niewielu i ta strona powinna zostać wzmocniona. Dotychczasowe łatki ku temu zmierzały, lecz celu jeszcze nie osiągnięto. A słaby łowca to także kiepska rozgrywka dla reszty.
Grać można też kosmiczną łowczynią, co jest swoistym novum. Dotychczas w predatorskim expanded universe samice tej rasy pojawiały się niezwykle rzadko. Jedyne przypadki kojarzę z komiksów i tam było to rozwiązane o tyle ciekawie, że nie różniły się one zbytnio od męskich odpowiedników (np. Big Mama). Niestety Illfonic nie popisało się tutaj kreatywnością i daje możliwość grania chudszą, niższą, obdarzoną biustem i szerokimi biodrami (ech) myśliwą.
Jak zostać Voodoo
Drużyna najemników przypomina już dużo bardziej standardowego FPSa nie tylko ze względu na widok z pierwszej osoby. Niczym ekipa Dutcha z filmu, gracze muszą wykonać konkretne misje. Raz jest to eliminacja lokalnego watażki, innym razem przechwycenie złota, czasem też bada się próbki skażonej wody (miły proekologiczny wtręt). Oczywiście można wszystko to zignorować i próbować zabić Predatora przed upływem czasu. Gorzej, jeśli myśliwego wcale w rozgrywce nie ma. A i takie sytuacje miewałem. Zdarzyło mi się też być świadkiem sytuacji, w której kosmita padł po drugiej stronie mapy, zabity przez AI – gra nakazała reszcie go odnaleźć i odstrzelić mu maskę, mimo że wcześniej nie mieliśmy z nim żadnej styczności. W takich sytuacjach rozgrywka irytuje, a wszystkie stałe elementy gry są bardzo przeciętne. Wspomniana niska „inteligencja” wrogów nie stanowi żadnego wyzwania. Przeciwnicy dodatkowo materializują się „z powietrza”, co przypomina kiepskie tytuły niskobudżetowe. Błędów jest więcej. Czasami cel misji nie pojawia się wcale i drużyna nie jest w stanie jej ukończyć, innym razem ktoś utknie w teksturach. Ponoć wielu bugów z growego Piątku trzynastego nie udało się naprawić do dziś, co nie pozwala mieć wielkich nadziei dla kolejnego tytułu od Illfonic.
Skrzynka Predatora
Podoba mi się, że poziom doświadczenia i odblokowanie nowych broni i perków (a tych jest całkiem sporo i to przydatnych) odbywa się dla obu stron jedocześnie. Dlatego gracz mający problem z Predatorem (jak ja) może zyskać poziomy dla tej postaci grając jako Voodoo. Levelowanie odbywa się względnie szybko. Z kolei „kosmetykę” zdobywa się za pomocą wewnętrznej waluty (veritanium – nazwa mi nieznana, nie sądzę by to było coś z AvP) lub… nieszczęsnych lootboksów. Skrzynka wpada zazwyczaj co mecz i daje trzy losowe przedmioty dla obu klas. Choć i tu nie obyło się bez duplikatów, co przypominało mi fatalny system progresji z Injustice 2. A szkoda, bo customizować można wiele elementów. Dla ludzi są to głównie akcesoria na twarz (czapki, okulary, chusty, itp.) oraz wzór moro. Większa zabawa jest z Predatorami, gdzie dostępne są różne kolory skóry, wiele rodzajów dredów (tutaj przaśnie nazywanych „predami”), czy – przede wszystkim – świetne maski. Chciałbym, by te designy pojawiły się kiedyś pod postacią figurek Neci.
You’re one ugly motherf…
Wszystko okraszone jest oryginalną muzyką filmową autorstwa Alana Silverstiego, która leci zarówno w menu, jak i na początku meczu. Zawsze lubiłem predatorski motyw przewodni, jednak jego zapętlenie powoduje, że w zaledwie dwa tygodnie strasznie mi obrzydł. Przydałaby się tutaj większa różnorodność. Przez długi czas zmagałem się też z usterkami z komunikacją głosową – pozostali gracze byli ledwo słyszalni. Problemem jest również warstwa wizualna na PS4. Brak antyaliasingu powoduje, że wszystko ząbkuje i oglądanie dżungli nie sprawia przyjemności.
Koniec
Illfonic bardzo dobrze czuje temat. Wygrany mecz drużyny Voodoo może się skończyć słynnym uściskiem łap („Dillon, you son of a bitch!”). Karabiny „koszą” krzaki, przez co Predator ma większy problem z ukryciem się. Mimo przegranej, kosmiczny łowca może doprowadzić do autodestrukcji, która zabija graczy, jeśli ci nie uciekną poza pole rażenia. Fani franczyzy znajdą tutaj wiele, wiele więcej smaczków. Szkoda tylko, że podobnego przywiązania do detali nie widać w warstwie technicznej gry. Ostatnią z bolączek, jaką wymienię, jest czas potrzebny na dołączenie do gry. Już na samo zapełnienie drużyny Voodoo trzeba czekać kilka minut. W przypadku kosmicznego łowcy czas ten potrafi być trzy- lub czterokrotnie większy!
Dużo tutaj narzekałem. A jednak nie uważam swojego czasu spędzonego z Predator: Hunting Grounds za stracony. Próbowałem w ostatnim czasie innych asymetrycznych multiplayerów. W tytule Illfonic próżno szukać poziomu skomplikowania rozgrywki z Dead by Daylight czy nawet Resident Evil: Resistance. I paradoksalnie: bardzo dobrze! Podoba mi się, że do Predatora można usiąść na kilka krótkich rozgrywek (jeśli matchmaking pozwoli), bez rozkminiania dziesiątek ukrytych mechanizmów, systemów progresji, pierdyliardów walut. Jest w tej grze coś, co pomimo błędów pozwala mi czerpać przyjemność. Mam też nadzieję, że doczekamy się obiecanej dodatkowej zawartości (i kolejnych poprawek) już wkrótce.
Nasza ocena: 6/10
Widać, że twórcy kochają materiał źródłowy. Fani Predatora znajdą tutaj wiele smaczków. I jeszcze więcej bugów. Ale i tak warto wziąć udział w łowach.Grafika: 5/10
Udźwiękowienie: 6/10
Grywalność: 7/10