Site icon Ostatnia Tawerna

Nie można było tak od razu? – recenzja filmu „Legion samobójców: The Suicide Squad”

Hej, oto kolejny film superhero! I przyznajmy sobie szczerze, że produkcje o superbohaterach ratujących Ziemię po raz pięćdziesiąty mogły widowni trochę się przejeść – szczególnie że wiele z nich to produkcje dosyć zachowawcze i wyglądające, no cóż, podobnie. Na szczęście nowy projekt Jamesa Gunna wyróżnia się na tle reszty.

Pierwszy Legion samobójców, w reżyserii Davida Ayera, miał być filmem w stylu Jamesa Gunna, którego marvelowscy Strażnicy galaktyki dopiero co zawojowali kina. Jednak niezależnie od tego, czy była to wizja Ayera, czy – jak on sam twierdzi – narzucona wizja szefów Warner Bros, nie da się zrobić dobrego gunnowskiego filmu bez Jamesa Gunna. Zatem kiedy Marvel zwolnił reżysera Tromy (niezależnego studia filmowego specjalizującego się w niskobudżetowych, brutalnych i kiczowatych produkcjach) za stare, kontrowersyjne tweety, Warner zgarnął go do siebie, dał stertę komiksów i wolną rękę.

Ocal Harley, zabij resztę

Jedyny warunek, jaki Gunn otrzymał od studia, to pozostawienie przy życiu Harley Quinn. Resztę grupy mógł spokojnie uśmiercić. Nic w tym dziwnego – Harley stała się wyjątkowo popularną antybohaterką DCEU, a to oznacza, że jest dla studia opłacalna. Wcielająca się w nią Margot Robbie, obecnie chyba jedna z najbardziej utalentowanych aktorek pracujących w Hollywood, nie tylko jest wyjątkowo zabawna w tej roli, ale sprawdza się jako gwiazda filmów akcji. To w ogóle najlepsza wersja Harley do tej pory.

Zresztą nie tylko kreacja Harley wypada świetnie w nowym Legionie samobójców. Idris Elba – wcielający się w René DuBois, czyli Bloodsporta – też ma mocną rolę. Gra tu najemnika, który nie chce i nie potrafi dogadać się z córką, pragnie oszczędzić jej przykrości związanych z posiadaniem ojca przestępcy, odsuwając ją od siebie. Dodatkowo w całą niebezpieczną operację zorganizowaną przez Amandę Waller wciągnięty zostanie całkowicie wbrew swojej woli, podczas gdy reszta grupy bez mrugnięcia okiem bierze zlecenie w Corto Maltese, niezwykle podobnym do Kuby kraju, w zamian za skrócenie wyroku.

Elba wypadł świetnie, ale w duecie z wcielającą się w postać Ratcatcher 2 Danielą Melchior, jego historia i kreacja zyskały kolejny, dosyć interesujący i dobrze przedstawiony poziom. Melchior stworzyła zresztą bohaterkę, która stała się sercem zgrai agresywnych i bezwzględnych przestępców, a najbardziej Bloodsporta.

To dranie. Ale serca mają ze złota?

Wszystkie sceny, w których poznajemy bliżej członków oddziału, są wyjątkowo dobre i potrafią uszlachetnić tę szaloną, absurdalną, krwawą i śmieszną mieszankę, jaką jest Legion samobójców: The Suicide Squad. James Gunn ma prawdziwy talent do wyciskania z nawet najbardziej odrażających bohaterów maksimum człowieczeństwa, tak jak zrobił to w Strażnikach galaktyki, zwłaszcza drugiej części. Świat pokazany nam przez Gunna, podobnie jak jego bohaterowie, nie jest czarno-biały i nawet kosmiczny antagonista, z którym grupa walczy w finałowej scenie, nie jest typowym złoczyńcą, który chce zdobyć władzę nad światem, bo jest zły.

Jest też pierwszy film, w którym John Cena prawdziwie wtopił się w swoją postać, a nie był tylko zapaśnikiem bawiącym się w aktorstwo. Po prostu potrzeba mu było do tego roli psychopaty ślepo i patologicznie wręcz walczącego o pokój. Fakt, iż powstanie serial o Peacemakerze, sprawia, że po raz pierwszy chyba czekam z niecierpliwością na odcinkową produkcję DC, bo Cena już się sprawdził w tej roli.

A dalej? Co z resztą obsady? Czy Sylvester Stallone jako King Shark wypadł świetnie i zaskakująco… ludzko? Tak, jak najbardziej. Wielki rekin w szortach miał zresztą swoją historię o poszukiwaniu przyjaciół, którą Gunnowi udało się sprawnie zakończyć. Polka Dot Man, w którego wcielił się etatowy aktor drugoplanowy David Daltsmachian, mógł z początku wydawać się idealnym obiektem do żartów i stanowić comic relief. Ale gdy – wraz z pozostałymi bohaterami – poznaliśmy jego historię, to nagle stał się zupełnie inną, głębszą postacią. Castingowo nie mam nowemu Legionowi samobójców nic do zarzucenia. Każda rola była trafiona: nawet „mięso armatnie”, nawet Sean Gunn jako Weasel.

Mocny żołądek to warunek konieczny

Jak kino superhero po ponad dekadzie obecności w mainstreamie kojarzy się widzowi? Prawdopodobnie z festiwalem podobnych do siebie scen bitewnych pomiędzy wygenerowanymi komputerowo postaciami, które łamią prawa fizyki. Legion samobójców: The Suicide Squad nie ma tego problemu. Po części dlatego, że całość jest krzykliwa i kolorowa do granic absurdu, ale też ze względu na wspaniale zachowaną równowagę między CGI a efektami praktycznymi. Ingerencja komputera w sceny akcji jest niezauważalna, a do tego Gunn – jako człowiek Tromy – dobrze wie, że gore najlepiej prezentuje się jako efekty praktyczne i nic nie zastąpi wiadra krwi z syropu kukurydzianego i odciętej sztucznej głowy.

Gunn operuje sprawnie nie tylko efektami, których nie powstydziłaby się ekipa serialu The Boys. Wszystkie jego zagrywki z kamerą są dobrze przemyślane. U Gunna moment przedzierania się przez wrogi obóz może być nie tylko sceną akcji, ale też stanowić piękny pokaz śmiertelnej rywalizacji między groźnymi najemnikami, chociaż nie pada w niej żadna linijka tekstu. W tym samym filmie zobaczymy też wzruszający fragment rodem z rodzinnych filmów Stevena Spielberga, kolejny przypominający reklamę damskich perfum i montaż z komedii o imprezach studenckich i wszystko będzie do siebie pasowało. Całość uzupełnia świetna ścieżka dźwiękowa, która – jak przystało na film Jamesa Gunna – jest eklektyczna, świetnie dobrana i od razu wpada w ucho.

Na ratunek: James Gunn

Bez dwóch zdań, Legion samobójców: The Suicide Squad to obecnie najlepszy film DCEU: oryginalny, niewymuszony, odpowiednio brutalny, dobrze napisany i świetnie zagrany. Nie jest zachowawczy jak poprzednie, nie wygląda jak sześć innych przepakowanych CGI produkcji, a reżyser nie próbuje naśladować kogoś innego, tylko nieskrępowany robi to, co mu się podoba, osiągając nowe poziomy absurdu, ale takiego, który ogląda się z nieskrywaną przyjemnością. Może teraz szefowie Warner Bros, czytając pozytywne recenzje i wyciągając nauczkę ze sprawy z Ligą sprawiedliwości Zacka Snydera, dadzą swoim reżyserom więcej swobody.

Na pokazy filmu Legion samobójców: The Suicide Squad zapraszamy do Cinema City.

Nasza ocena: 9,2/10

Barwne postacie, z których da się wyciągnąć człowieczeństwo, naturalnie dowcipne dialogi i wartka, chociaż w wielu momentach wyjątkowo krwawa, akcja. Jeżeli lubicie te elementy, to podczas seansu Legionu samobójców: The Suicide Squad Jamesa Gunna będziecie bawić się świetnie.

Fabuła: 8/10
Bohaterowie: 9/10
Oprawa wizualna: 10/10
Oprawa dźwiękowa: 10/10
Exit mobile version