Miałabym do was nietypową prośbę. Zdaję sobie sprawę z tego, że mamy lato, świeci słońce (chociaż znacznie częściej chyba pada deszcz), a niektórzy z was mają wakacje i czytają tę recenzję albo wygrzewając się na plaży, albo odpoczywając w górach. Spróbujcie jednak zamknąć na chwilę oczy i przez parę chwil pomyśleć o swojej wymarzonej Wigilii Bożego Narodzenia…
…co widzieliście?
Stół uginający się od pysznego jedzenia? Wspólne śpiewanie kolęd? Dzielenie się opłatkiem? Choinkę, pod którą piętrzą się prezenty? A może całą rodzinę wybierającą się o północy na Pasterkę? Tak czy siak na pewno byłby to wieczór pełen uśmiechów, radości i zapachu herbaty z pomarańczą i goździkami.
A teraz wyobraźcie sobie, że tego wszystkiego nie ma. Że wcale nie siedzicie przy wigilijnym stole i nie zanurzacie widelców w pysznym karpiu w galarecie. Że nie wypakowujecie właśnie z kolorowego pudła swojej upragnionej przenośnej konsoli. Że nie widzicie naprzeciwko siebie uśmiechniętej twarzy babci. Gdzieś z oddali dobiega was wprawdzie dźwięk puszczonej w odtwarzaczu płyty z kolędami, ale przytłumiony i zniekształcony, nieposiadający w sobie ani odrobiny świątecznego nastroju. Chuchacie w przemarznięte dłonie i poprawiacie spoczywający na ramieniu plecak z prowiantem. Ulicą przechodzi pies, leniwie niosąc w pysku jeszcze żywego gawrona. Zanim spływająca po ptasich nóżkach krew skapnie na jezdnię, wybucha bomba. Witajcie w świecie The Division – miejscu, w którym noc nigdy nie jest święta ani tym bardziej cicha.
Wszystko zaczęło się w poprzedzający szał świątecznych zakupów Czarny Piątek, podczas którego Nowojorczycy stają się ofiarą ataku bioterrorystycznego w postaci przenoszącego się na banknotach śmiertelnego wirusa ospy. Początkowo przekonywano, że nie ma powodu do niepokoju, ale po jakimś czasie wybuchła prawdziwa pandemia, która pociągnęła za sobą wszelkie marzenia o „amerykańskim śnie”. Z dnia na dzień miasto pogrążało się w coraz większym chaosie, ludzie ograbiali sklepy, upadały szpitale, wszędzie było słychać krzyki i płacze. Jednak pośród tego całego piekła ostała się ostatnia iskra nadziei – jesteście nią wy, członek agencji Strategic Homeland Division. I tylko od was zależy, czy iskra będzie w stanie wzniecić ogień.
Chyba nie ma na świecie miłośnika MMORPG, który nie pamiętałby szału, jaki ogarnął graczy po wypuszczeniu pierwszych informacji na temat The Division. Projekt miał być iście przełomowy i oferował grafikę, o jakiej nikomu się wtedy w sieciowych produkcjach nie śniło. Każdy kolejny news czy trailer śledzony był z wypiekami na twarzy, a ludzie skrupulatnie wymieniali swoje blaszaki na nowe, byleby jedynie spełnić kosmiczne wtedy wymagania sprzętowe. Jednak im bliżej było dnia premiery, tym hype coraz bardziej opadał. Grze zaserwowano znaczny downgrade grafiki i prysnął czar obietnic o całkowicie otwartym świecie. A jeśli doliczymy do tego niesamowitą ilość bugów i wręcz niegrywalność produkcji podczas premiery, otrzymamy przepis na soczysty, ociekający starym tłuszczem falstart. Czy to jednak oznacza, że dzisiaj już nie warto po ten tytuł sięgać?
Rozgrywkę rozpoczynamy od wykreowania swojego awatara i już tutaj nastąpiły dwa pierwsze zgrzyty. Jednym z nich jest fakt, że imię naszej postaci jest nazwą naszego konta Uplay i nie możemy go w żaden sposób zmienić. Z jednej strony rozumiem, że ma to wzmagać immersję, ale z drugiej prawdą jest, że wielu graczy (w tym ja) potrafi wpisać sobie jako nick przypadkowe zlepki słów lub to, co akurat wpadnie im do głowy, nie wiedząc, że przyjdzie im zagrać w coś, w czym ich bohaterski mięśniak będzie nosić imię ImprezowaKonczita. Drugim zgrzytem okazał się być sam kreator postaci – bardzo ubogi, jeśli weźmiemy pod uwagę rozmach graficzny całej produkcji: do wyboru mamy bowiem zaledwie kilka typów twarzy i parę rodzajów fryzur. Na szczęście na późniejszym etapie gra wynagradza nam to z nawiązką, bowiem ukazany w niej Nowy Jork jest po prostu bajecznie piękny: zniszczony, pełen walających się po ulicach kartonowych pudeł i przestraszonych ludzi, ale piękny. Ponoć twórcy stwierdzili, że udało im się odwzorować wszystkie dzielnice miasta w najmniejszych nawet detalach, czego nie jestem w stanie potwierdzić, ponieważ w Nowym Jorku nie byłam, ale nie zmienia to faktu, że The Division jest grą robiącą oszałamiające wrażenie nawet po downgradzie.
Nasza przygoda polega na wykonywaniu zlecanych nam w bazie misji mających na celu pomoc ocalałym mieszkańcom miasta. Walczymy więc z gangami, przechwytujemy żywność, odbijamy ważne punkty i pomagamy przechodniom. Zaczynamy jako rekrut i powoli zdobywamy doświadczenie, budując nawet własną bazę. Fabuła gry jest interesująca, chociaż element RPG nie okazuje się zbytnio rozbudowany – to raczej przeciętne pod tym względem MMO, które umieszcza gracza w roli mniej lub bardziej biernego obserwatora. W tym przypadku w niczym to nie przeszkadza, bowiem The Division jest przede wszystkim grą kooperacyjną. Miłośnicy single-playerów raczej się w niej nie odnajdą, za to ci, którzy lubią grać w grupie – jak najbardziej.
W grze posiadamy coś w rodzaju wyszukiwarki party, ale z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że o wiele lepiej jest zebrać własną ekipę i wykonywać misje wspólnie, szczególnie jeśli mamy przy okazji możliwość komunikacji głosowej. Gra wbrew pozorom nie jest bowiem prostą strzelanką, w której można biec przed siebie na Rambo i pruć we wrogów z karabinu maszynowego. Tutaj trzeba umiejętnie korzystać z osłon, unikać otwartych starć, trenować swoją cierpliwość i wyrabiać sobie stalowe nerwy, kiedy czekamy na możliwość oddania najlepszego strzału. Plusem jest również rzadko spotykany w grach MMO poziom immersji: dla przykładu, jeśli nasza postać zostaje oślepiona, rozmywa się nam obraz. Możemy również pomagać naszym kompanom na polu bitwy poprzez używanie odpowiednich umiejętności (co na wyższych poziomach trudności wymaga konsultacji z drużyną) i leczenie tych, którzy mieli nieszczęście polec w starciu. To wszystko sprawia, że nawet na początkowych poziomach odczuwamy spory przypływ adrenaliny i satysfakcję po wykonaniu zadania. A jeśli doliczymy do tego możliwość tworzenia własnych buildów, otrzymamy produkcję, która zapewnia długie godziny zabawy.
Nie zmienia to jednak faktu, że nieustannie odczuwa się tu pewnego rodzaju niedosyt. Ta gra mogła być naprawdę CZYMŚ. Gdyby miała więcej wspólnego z RPG i była sandboksem, w którym gildie graczy mogą budować własne bazy w opuszczonych sklepach czy garażach, byłaby idealna, przynajmniej dla mnie. Chciałabym móc na przykład wytwarzać żywność, którą mogłabym dostarczać potrzebującym, czy pełnić funkcję przekazującej wiadomości łączniczki, która musi przedostać się do kryjówki pod ostrzałem grasujących po ulicach bandytów. Nie jest źle, ale człowiek ma ochotę na więcej i jest to opinia, którą nieraz słyszałam z ust starych wyjadaczy. Jeśli więc zastanawiasz się, czy tę grę kupić, powinieneś przede wszystkim odpowiedzieć sobie na pytanie, czego od niej oczekujesz. Jeżeli szukasz klimatycznej gry kooperacyjnej, to drzwi pogrążonego w apokalipsie Nowego Jorku stoją przed tobą otworem.
Za egzemplarz gry dziękujemy marce Fabryka Kluczy