Wyobraźcie sobie, że ktoś obdarzył was modyfikowanym genetycznie „rodzeństwem”: niezwykle pięknymi, ale niestety również nieskończenie naiwnymi istotami, które z jednej strony wydają się znajome, a z drugiej – zupełnie obce. One są przystosowane do życia w świecie po Bezwodnym Potopie – wy nie. One nie zdają sobie sprawy z czyhających wokół zagrożeń – wy tak.
Maddaddam to ostatni tom trylogii pod tym samym tytułem, kontynuacja wydarzeń opisanych w Oryks i Derkaczu oraz Roku Potopu. Derkacz, inteligentny aż do granicy obłędu, trawiony silnym resentymentem, „wylał chaos” – to znaczy stworzył chorobę, która zabiła prawie całą ludzkość. W jej miejsce zaprojektował nowe stworzenia, jakby chcąc odmienić oblicze ziemi. Do katastrofy ekologicznej prawdopodobnie doszłoby tak czy inaczej – choć nie wiadomo, kiedy ani w jakiej formie – on „tylko” przyspieszył nieuchronne. Mimo to zostanie zapamiętany jako „dobry, miłosierny Derkacz”, naczelne bóstwo, figura czułego ojca – ponieważ jego dzieci, Derkaczanie, nie są w stanie pojąć konceptu zła ani tym bardziej, że z tego zła mogli zrodzić się oni sami.
Ale nie wszyscy „starzy” ludzie zginęli; przetrwała garstka Bożych Ogrodników, członków religijnej, proekologicznej preppersowskiej sekty, która od dawna czuła pismo nosem, oraz część Maddaddamowców – naukowców, członków Derkaczowego zespołu badawczego. Na nieszczęście ich wszystkich przeżyło także kilku paintbólowców – amoralnych, psychopatycznych recydywistów.
W kolejnych książkach Margaret Atwood dopuszczała do głosu różnych bohaterów. W Oryks i Derkaczu czytelnik poznawał, za pośrednictwem Jimmy’ego, korporacyjne spojrzenie na świat. Rok Potopu różnił się o tyle, że tam głównymi bohaterkami były Toby i Ren; obraz powieściowej rzeczywistości uzupełniła więc relacja kobiet z plebsopolii. Akcja pierwszych dwóch tomów toczyła się równocześnie i łatwo było znaleźć fabularne punkty styczne; Maddaddam to kontynuacja w ścisłym sensie. Mimo że główne skrzypce nadal gra tu Toby, a Ren i Jimmy schodzą na dalszy plan, do głosu zostaje dopuszczony kolejny bohater: Zeb.
Mężczyzna fascynuje Derkaczan, którzy prędko dołączają go do swojego „panteonu” jako uosobienie siły i obrońcę. Co wieczór chcą słuchać o nim nowych opowieści: „O Toby! Opowiedz nam o tym, jak Zeb pożarł niedźwiedzia! Prosimy cię, o Toby!”. Kobieta wykorzystuje to jako pretekst, aby samej również dowiedzieć się o nim jak najwięcej. Zeb opowiada zatem o całym swoim życiu, a czyni to z właściwą sobie bezpośredniością: niczego nie pomija, niczego nie upiększa, choć wspomnienia często są bolesne zarówno dla niego, jak i dla Toby. W ten sposób Margaret Atwood dopełnia obrazu całości: pokazuje, skąd tak naprawdę wzięli się Boży Ogrodnicy, jak Zeb do nich trafił i co działo się z nim wcześniej, jaka relacja łączyła go z Adamem Pierwszym. Opowiada też o licznych kobietach Zeba.
W Maddaddam wiele mówi się także o przetrwaniu, kształtowaniu się nowej społeczności, ale przede wszystkim ukazuje się – jeszcze raz, tak samo jak w Oryks i Derkaczu – niesamowitą siłę sprawczą słowa, jego udział w formowaniu się kultury. Naiwni Derkaczanie nie rozumieją wielu „cywilizowanych” spraw, co chwilę domagają się wyjaśnienia. Czytelnik obserwuje, jak szybko mitologizacji ulegają kolejne wydarzenia, jak nabierają przenośnego sensu. Przypomina to tworzenie zrębów nowej religii. Toby towarzyszy nawet refleksja: czy powinna opowiadać Derkaczanom historie, których tak bardzo się domagają? Czy ucząc ich pisać i czytać, wyświadcza im przysługę, czy raczej popełnia błąd? We wzajemnych relacjach nie brak nieporozumień, owocujących na przykład zapamiętaniem „Ja-Pierdolę” jako bóstwa opiekuńczego, niewidzialnego przyjaciela Yeti-Jimmy’ego, Zeba i innych, wzywanego w trudnych życiowych momentach. Czytelnik uśmiecha się pod nosem, a jednocześnie mimowolnie zastanawia się, ile z rzeczy, w które wierzy na co dzień, jest efektem podobnych przeinaczeń.
Maddaddam ma optymistyczny wydźwięk, co może się wydawać zaskakujące, skoro tworząc trylogię, autorka sięgnęła raczej po tematykę dystopiczną, postapokaliptyczną i po elementy cyberpunku. Optymizm to zresztą wielokierunkowy: wypaczenie stwórcy nie musi równać się wypaczeniu dzieła, a zderzenie kultur nie owocuje tu kolonizacją i relacją pan–niewolnik. Dobro triumfuje, choć nie bez przeszkód i nie w wymiarze ostatecznym: walka trwa, dopóki trwa życie. Można odnieść wrażenie, że zakończenie jest banalne i napisane nie tak starannie, jak reszta książki, okraszone niezbyt przekonującymi zbiegami okoliczności. Wątki Jimmy’ego i Adama Pierwszego nie doczekały się, w mojej ocenie, przekonującego rozwiązania. Żałuję też, że nie powiedziano o Oryks niczego ponad to, co już wiadomo z pierwszego tomu. Siatka powiązań między poszczególnymi postaciami jest bardzo gęsta – wręcz za gęsta, bo czasem aż ciężko uwierzyć, że w całym szerokim świecie akurat ci bohaterowie poznawali się i zawiązywali wspólnie konspiracje, nawet jeśli ładnie się to wszystko uzupełnia.
Przesłanie całej trylogii jest w oczywisty sposób proekologiczne. Atwood snuje ponury obraz ludzi, którzy bez umiaru wykorzystują dobra naturalne, zwierzęta, a nawet – siebie nawzajem. Znamienne, że pisarka nie ucieka się do taniego moralizmu, niejednokrotnie czyniąc „obrońców Ziemi” postaciami wątpliwymi etycznie. W tym zresztą zawiera się podstawowy atut jej powieści: prawdziwym tematem są ludzie, skomplikowane istoty, w większości ani z góry dobre, ani złe. Czasem same nie wiedzą, czego pragną i dlaczego, czasem wiedzą, ale nie chcą się przyznać. Wpadają w pułapki zastawiane przez los, innych ludzi i siebie samych. I gdy spojrzeć od tej strony, trylogia „Maddaddam” to wyborne studium charakterów.