„Lost Castle” to jedna z najprzyjemniejszych produkcji rogue-like (potocznie nazywanych w naszych stornach „rogalikiem”), nie tylko dlatego, iż nie brak jej pewnej przestępności, ale przede wszystkim ze względu na bogactwo zasobów, które oferuje.
Jeden za wszystkich…
Szczerze mówiąc przepadam za produkcjami, które z góry narzucają mi prowadzonego przeze mnie protagonistę. Niemniej jednak od każdej reguły musi istnieć wyjątek. W „Lost Castle” wcielamy się w bezimiennego poszukiwacza skarbów. Nie jest on z góry zdefiniowany i każdy z graczy rozpocznie swoją przygodę z zupełnie innym bohaterem, co wcale nie oznacza, że powinien się do niego zbytnio przywiązywać. O tym jednak za chwilę.
Nasze zadanie wydaje się na pozór banalne. Oto mamy przed sobą upiorne zamczysko, w którym to władzę przejęło wszelkiej maści plugastwo. Niezłomni, pomimo ewidentnych niebezpieczeństw na nas czekających, zapuszczamy się w to siedlisko niemilców w celu wzbogacenia się na skrywanych pośród murów kosztownościach. Tło fabularne jest nijakie i zakładam, iż nie miało służyć niczemu więcej, jak nadaniu jakiegokolwiek sensu naszej przygodzie.
Skupmy się jednak na początkowo poruszonym aspekcie, jakim była kwestia odgrywanych przez nas postaci. Skąd tutaj liczba mnoga? Otóż spieszę z wyjaśnieniem. Podczas przebijania się przez poszczególne komnaty zamczyska (choć znajdziemy tu nie tylko pomieszczenia zamknięte) może zdarzyć się nam nieszczęśliwy wypadek. Powiedzmy, że przypadkowo nadzialiśmy się na wyrastające z podłogi kolce, albo też jakiś przygodnie napotkany goblin postanowił przyozdobić naszą postać piką wbitą w plecy. Po ujrzeniu wiele mówiącego ekranu pod tytułem „GAME OVER”, zostajemy automatycznie przeniesieni do kolejnego, tym razem orzekającego „ROZWIŃ SIĘ I WRACAJ DO ROBOTY”.
Po każdej śmierci naszego herosa (a o nią na wczesnych etapach rozgrywki stosunkowo łatwo) wracamy do początku danego poziomu, tym razem jednak jako zupełnie nowa osoba, zarówno jeśli chodzi o wygląd, jak i posiadany przez nią ekwipunek.
Przygodę można kontynuować w nieskończoność, ucząc się przy tym na własnych błędach. Każda porażka powoduje, że co prawda musimy zaczynać od nowa, jednakże dzięki zebranym punktom doświadczenia (w tej roli obsadzono fioletowe kule energii), które przydzielimy jednej z gałęzi na trzech drzewkach usprawnień, sprawia, że, przykładowo zadawane przez nas ciosy są odrobinę mocniejsze, a czekający na nas przy starcie kowal oferuje nam dużo bardziej różnorodny asortyment.
…wszyscy na jednego
Z początku droga do zwycięstwa wydaje się w miarę prosta. Atakujące nas grupy większych bądź mniejszych goblinów nie stanowią przesadnego wyzwania, a czyhające na nas pułapki środowiskowe dość łatwo uniknąć. Jednakże już podczas przemierzania kolejnych lokacji możemy w pełni poczuć satysfakcję z przebrnięcia przez następną hordę pająków, nieumarłych lub demonów. W grze obecni są oczywiście bossowie, do pokonania których przyda się pewna doza sprytu i samozaparcia. Każdy z nich wymaga nieco innego podejścia, jednak są oni dość standardowi, jeśli chodzi o stereotypy mocniejszych przeciwników w grach fantasy. Zmierzymy się więc z upiornym samurajem, upadłym smokiem, potężnym cyklopem czy gigantycznym golemem. Za każdego pokonanego „szefa”, poza zrozumiałą satysfakcją, otrzymamy dostęp do nowych sztuk oręża i zbroi. A skoro o ekwipunku mowa…
Zbieractwo
Dostępny rynsztunek jest o tyle istotny, iż nie zaimplementowano w grze podziału na klasy postaci. Każdy z bohaterów może za to używać dowolnej broni, jaka wpadnie w jego heroiczne łapska. Rodzajów oręża okazuje się być całkiem sporo, a znajdziemy tu przykładowo dwuręczne miecze, tarcze, pistolety, magiczne różdżki, sztylety czy topory. Dodatkowo jesteśmy w stanie odnaleźć broń unikalną, która może posiadać niestandardowe zdolności. Weźmy chociażby taką różdżkę pozwalającą nam na rzucanie klątw zamieniających przeciwników na pewien czas w żaby albo swoisty miotacz ognia w postaci małego smoka trzymanego na rękach. Wierzcie mi, to tylko kawalątek tego, co przygotowali dla nas twórcy z Hunter Studio.
Co by jednak nie mówić, nie samym żelastwem człowiek żyje. Do przetrwania na nieprzyjaznym terenie przyda się z pewnością zarówno zapas strawy, jak i napitku. Zdobywamy go przez pokonywanie pomniejszych przeciwników lub też po otwarciu różnorodnych skrzyń. Same kufry mogą zawierać również inne przedmioty jednorazowego użytku. Niech za przykład posłużą tajemnicze eliksiry bądź amulety o wielce nieprzewidywalnych efektach użycia. Czasami mogą one przywrócić nam część zdrowia, innym razem przemienić nic niespodziewającego się gracza w krasnoludka, którego wszystkie statystyki (prócz szybkości poruszania) spadają na łeb na szyję.
Pomocna dłoń
Po zapoznaniu się z powyższą relacją możemy odnieść wrażenie, iż w zmaganiach ze złem jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Nic bardziej mylnego. Pomijając przygodnie napotkanych NPC (w tym wędrownych kupców, uwięzionych wojów czy zakapturzonego jegomościa otwierającego nam po raz pierwszy wrota do zamku), „Lost Castle” oferuje zmagania wprost stworzone do dzielenia się nimi z innym graczem.
Obecnie produkcja oferuje zarówno lokalny, jak i internetowy tryb multiplayer dla maksymalnie dwójki graczy. Decydując się na zabawę w co-opie, warto pamiętać, że natrafimy na nieco trudniejsze wyzwania. Wrogowie bywają bardziej wytrzymali i niestety też zdarza im się często obrać tylko konkretnego gracza za główny cel. Dochodzi przez to często do komicznych sytuacji, podczas których jeden z graczy ucieka, a drugi stara się w tym czasie gromić pozostałych „członków maratonu”. Cieszy za to możliwość ożywienia towarzysza, kiedy ten polegnie w boju, lub też upadając na rzuconej nieopatrznie skórce od banana (autentyczna sytuacja!).
Technikalia
„Lost Castle” wygląda dość prosto, ale przez to też czytelnie. Graficy postawili na kreskówkowy styl przedstawienia każdego elementu, przez co może i nie zapiejemy z zachwytu nad pięknymi krajobrazami, ale też po latach nie skrzywimy się z niesmakiem, patrząc na pokraczne modele postaci. Całość przypomina stylem nieco „Rampage Knights” bądź „Rogue Legancy” jednak w odróżnieniu od wymienionych tytułów „Lost Castle” wydaje się być dużo bardziej dopracowany.
Długość rozgrywki przy pierwszym podejściu może zająć 5/6 godzin, w zależności od umiejętności gracza. Drugie tyle spędzimy, przechodząc grę po raz kolejny. Warto to zrobić, gdyż nie dość, że zatrzymujemy wszystkie odblokowane przez nas umiejętności, to dodatkowo dostaniemy możliwość walki z całkiem nowym, finalnym bossem.
„Lost Castle” to produkcja idealnie nadająca się zarówno na samotne posiedzenia, jak i zabawę przy czymś orzeźwiającym wraz z drugą osobą. Dzięki losowo generowanym poziomom oraz ponad dwóm setkom różnorodnych przedmiotów do odnalezienia, potrafi skutecznie przykuć do ekranu na długie godziny. Śmiem twierdzić, że jeszcze nigdy wpadanie w dziwaczną pętlę umierania i powrotów nie było równie przyjemne.