Site icon Ostatnia Tawerna

„Layers of Fear” – recenzja

Layers of Fear to tytuł niezwykle intrygujący. Po pierwsze – jest dziełem polskiego zespołu Bloober Team. Po drugie – zyskał sobie niemały poklask wśród odbiorców. Po trzecie – mocno nawiązuje do P.T. (aka Silent Hills), o którym wszyscy wiedzieli, że stałoby się Grą Roku, Dekady i Stulecia, gdyby tylko projektowi dano szansę. Zanurzmy się zatem w umysł artysty…

Po krótkim i zagadkowym intrze gracz stoi w przedsionku wiktoriańskiego domu – na zewnątrz rozpętała się burza, strugi deszczu bębnią o szyby, ściany i meble raz po raz zalewa ostre światło kolejnych błyskawic. Trzymając w dłoni kontroler, zaczynasz się zastanawiać: kim jestem? O co tu w ogóle chodzi? Krótki prolog, podczas którego można szczegółowo zwiedzić budynek, podpowiada: malarzem. Masz żonę i dziecko. I psa. I szczury w piwnicy, choć tych ostatnich akurat próbujesz się pozbyć. Znajdujesz mnóstwo butelek po alkoholu poutykanych tu i ówdzie. A w pracowni czeka na ciebie dzieło twojego życia. Dzieło, które trzeba wreszcie ukończyć.

Nie sposób zapewne wymienić wszystkich źródeł i inspiracji, jakimi posiłkowali się członkowie ekipy Bloober Team, niemniej pewne skojarzenia narzucają się graczowi bardzo szybko. Cała historia (i zwłaszcza jedno z zakończeń) zdaje się nawiązywać do Portretu Doriana Graya. Klimat gry i motyw nieuchronnie pogłębiającego się obłędu przywodzą na myśl utwory Lovecrafta czy Poego. Wiele zaczerpnięto również ze wspomnianego wcześniej P.T. – i miejscami można by się zastanowić, czy zapożyczenia (nie mówię tu o ogólnym koncepcie rozgrywki) nie są jednak za duże. Ponadto twórcy wykorzystali obrazy znanych malarzy, takich jak Rembrandt, Goya czy Bosch. Podobnych smaczków można w Layers of Fear znaleźć bez liku.

I to właśnie uważne poszukiwania stanowią kwintesencję produkcji Bloobera. Mamy tu bowiem do czynienia z klasyczną grą eksploracyjną, gdzie informacje o fabule zdobywane są za pośrednictwem przedmiotów: listów, wycinków prasowych, szkiców głównego bohatera czy też poprzez oglądanie rzeczy osobistych mieszkańców domu. Im więcej uda się ich odkryć, tym pełniejszy obraz dziejów poszczególnych postaci, a także – większe szanse na odblokowanie alternatywnych zakończeń. A wyłowienie wszystkich nie jest łatwe, zwłaszcza gdy korytarz na naszych oczach skręca się jak z gumy, ciemnieje i nagle staje się zupełnie inną częścią domu.

Amorficzność – to druga sztandarowa cecha Layers of Fear. Niczego nie można tu być pewnym: rozkład pomieszczeń i ich wygląd to rzeczy względne. Nigdy nie wiadomo, co czeka za następnymi drzwiami. Ba! Czasem wystarczy odwrócić się dosłownie na chwilę, by otoczenie uległo gwałtownej przemianie.

Wszystko to brzmi bardzo obiecująco, prawda? A więc żeby nie było tak słodko (albo tak straszno), porozmawiajmy teraz o wadach gry.

Po pierwsze: brak realnego zagrożenia. I kiedy mówię „realnego”, nie mam na myśli „istniejącego poza majakami głównego bohatera”; gra po prostu nie dostarcza żadnego wyzwania, któremu trzeba stawić czoła, aby na ekranie nie pojawił się wdzięczny napis „game over”. Owszem, postać może „zginąć” (moim zdaniem przypomina to raczej utratę przytomności niż zgon), ale po chwili kontynuuje swą przygodę jak gdyby nigdy nic. I fakt, że „śmierci” głównego bohatera wpływają na uzyskane zakończenie, niespecjalnie wynagradza spadek napięcia.

Po drugie: gra szybko staje się monotonna. Repertuar sztuczek, którymi straszy się odbiorcę, jest dość ograniczony – i w pewnym momencie nawet zmienność otoczenia przestaje wywierać jakiekolwiek wrażenie. Niestety, powtarzalność zabija strach – nawet jeśli powtarza się coś przerażającego, to jednak daje to poczucie kontroli i stabilności. Kilkukrotne zwiedzanie tych samych lokacji – choćby nie wiem jak odmienionych – również okazuje się nużące. I tak – pierwsze dwa epizody przeszłam z dreszczami na plecach, kolejne cztery – bez specjalnych emocji, byle do przodu.

Tyle z zarzutów obiektywnych. Z subiektywnych natomiast: fabuła, choć ciekawa, nie do końca spełniła moje oczekiwania. Pozostawia pole do spekulacji dla graczy – i to akurat zaleta – ale jednocześnie niektóre wątki wydają się nie mieć żadnego znaczenia. Choć może to kwestia zebrania wszystkich „znajdziek” – a to wydaje się niemożliwe przy pierwszym podejściu do gry, zwłaszcza bez żadnego poradnika. Co prawda dzięki temu nadal jest co odkrywać przy ponownym przechodzeniu, z drugiej jednak strony nigdy nie byłam wielką fanką tzw. collectibles. Tymczasem w Layers of Fear zebranie odpowiedniej liczby poukrywanych notatek i zdjęć to nie tylko dodatkowy smaczek, ale rzecz decydująca o dalszym przebiegu gry i uzyskanym zakończeniu.


Podsumowując, produkcja Bloober Team jest ciekawą pozycją o melancholijnym nastroju i nawet wciągającej historii. Graficznie prezentuje się dobrze, a miejscami – rewelacyjnie (za serce chwytały mnie zwłaszcza lokacje, gdzie neonowo kolorowe rozbryzgi farb imitowały zacieki z krwi), choć twórcy nie uniknęli też kiczu i sztampy. Niemniej Layers of Fear na tyle różni się od typowych survivali i mrocznych przygodówek, że mimo niedociągnięć fani grozy powinni potraktować ją jako obowiązkową pozycję.

Exit mobile version