Powyższy cytat dotyczy najwyraźniej nie tylko najbardziej chyba rozpoznawalnego z Wielkich Przedwiecznych, ale też wykorzystania tej postaci w mniej lub bardziej widoczny sposób w grach. Za przeniesienie słynnego Zewu Cthulhu na monitory zabrało się również studio Cryonide, wypuszczając w październiku tego roku Call of Cthulhu.
Wielcy Przedwieczni kontra…
Tym razem gracz wciela się w Edwarda Pierce’a – prywatnego detektywa z problemami różnej maści. Rozrywka zaczyna się w środku koszmaru sennego bohatera, w mało przyjemnej scenerii – jaskini, najwyraźniej zamieszkałej przez nieprzyjazne światu istoty. Ten obrazek jeszcze się pojawia później. Na szczęście budzi się on w swoim gabinecie, a zarazem prywatnej melinie. Niedługo potem otrzymuje zlecenie ustalenia okoliczności śmierci znanej rodziny z Darkwater – lokalnego przedsiębiorcy, malarki słynnej z obrazów, których nie powstydziłby się Beksiński oraz ich syna.
Deja vu?
Osoby mniej lub bardziej zapoznane z grami dotyczącymi mitologii Lovecrafta być może skądś tę historię lub podobną kojarzą – nie bez powodu. Motyw detektywa buszującego radośnie w smętnej portowej mieścinie o mało urodziwych mieszkańcach pojawiał się nie raz, nie dwa. Oznacza to tyle, że trudno w tytule ze słowem Cthulhu o wybitną oryginalność. Co innego niekontrolowane skoki stężenia adrenaliny czy innego kortyzolu, przynajmniej w teorii.
Przygody Pierce’a niestety momentami mogą nieco nużyć, czemu nie pomaga dość wolno rozwijająca się akcja – przez stosunkowo długi czas gra polega łażeniu po okolicy i szukaniu tropów leżących niemalże pod nosem. Przeszkadza również dość niechlujne potraktowanie wątków związanych z innymi niż detektyw postaciami. Mimo tych niedociągnięć, gra ma też swoje dobre chwile, rzecz jasna – niekoniecznie dobre dla postaci.
Trochę o międzymordziu i pracy detektywa
Sama mechanika do najtrudniejszych nie należy – domyślnie steruje się „wsadem”, interakcje z otoczeniem wykonuje za pomocą klawisza na klawiaturze, do tego dochodzą opcje dialogowe i tym podobne.
W menu gry pojawia się zaś lista zebranych wskazówek i przedmiotów, a także mapa rozwoju postaci. Zbierane punkty doświadczenia można przeznaczyć na wzmocnienie instynktu, dociekliwości, elokwencji, znajomości psychologii oraz sprawności fizycznej. Poza tymi aspektami występują dwie „gałęzie” – medycyna i okultyzm. Ich zgłębianie wymaga z kolei znajdowania i analizy różnych obiektów w otoczeniu, takich jak na przykład niektóre książki. Jak się w moim przypadku parę razy okazało, rozważne wydanie punktów miewa dość duże znaczenie – co uważam za istotny plus tej pozycji. Pod względem estetycznym menu prezentuje się bardzo dobrze; jest czytelne i odpowiednio „mroczne”.
Jest brzydota i brzydota
Skoro o aspekcie graficznym mowa, to niestety – mam mieszane uczucia. Modele wielu postaci wydały mi się dość toporne, niektóre animacje wyglądały nienaturalnie. Praca kamery też pozostawia wiele do życzenia, niezależnie od ustawień czułości myszy. Częściowo na te nieprzyjemne odczucia miała pewnie wpływ perspektywa pierwszoosobowa, a mieszkańcy Darkwater – jak to często w lovecraftowskich mieścinach bywa – po prostu muszą być zwyczajnie po ludzku brzydcy.
Niezależnie od tego, czy kwestia niedbałości czy też taki był zamysł, grafika oraz animacje jako takie nie przypadły mi do gustu, chociaż klimat właściwy grom z Cthulhu w tytule bez cienia wątpliwości był zachowany – także dzięki warstwie dźwiękowej.
Na zakąskę, zamiast macek w galarecie
Moim zdaniem, najnowsza odsłona konfliktu „Przedwieczny kontra nędzni śmiertelnicy” nie jest grą złą, ale liczyłam na coś więcej. Mam wrażenie, że jej największy atut stanowi w zasadzie nie fabuła ani grywalność, tylko sentyment graczy do wcześniejszych pozycji bądź stosunek do twórczości samotnika z Providence. Mówiąc krótko – hańby nie ma, ale mogło być lepiej.