Site icon Ostatnia Tawerna

Krytyka statusu quo, czyli czemu Invincible nie jest superbohaterem?

Gdyby każdy komiks superhero wyglądał jak Invincible, to otrzymalibyśmy syntetycznie biały, nowoczesny i wspaniały świat…, a przynajmniej tak wygląda pisana wersja tego mema. Dlaczego warto sięgnąć po dzieło Roberta Kirmana, Ryana Ottley’a i Cory’ego Walkera i czemu jest to, według mnie, najlepsza historia superhero? Tego dowiecie się poniżej.

Uwaga! Ten artykuł, a w szczególności ostatnie akapity, zawierają spoilery z całego runu Invincible. Jeżeli jeszcze go nie przeczytaliście… to na co czekacie? Serial chyba wystarczająco zachęca, prawda?

Rys historyczny

Pierwszy zeszyt Invincible pojawił się nakładem wydawnictwa Image Comics 22 stycznia 2003 roku, a cała seria zawiera 144 zeszyty. Słodko-gorzki koniec opowieści o Marku Graysonie miał miejsce 14 lutego 2018 roku. No właśnie, koniec opowieści superhero. Czy to nie brzmi dość abstrakcyjnie, patrząc na marki wykreowane przez DC lub Marvela? Wyobrażacie sobie, aby nagle Peter Parker przestał pojawiać się co miesiąc w kolejnych zeszytach albo Logan, uśmiercony na wieki wieków, zakończył swój byt i żaden rysownik oraz scenarzysta nie mieliby prawa kontynuować jego serii? Co więcej, przypuśćmy, że jesteśmy scenarzystami, którzy otrzymują na start swojej pracy katalogi, zawierające w niektórych przypadkach informacje o 60 latach przygód danego bohatera. Muszą się dostosować, może czasem odnieść do niektórych wydarzeń oraz ukierunkować serię w stronę ewentualnego crossovera. Nie ma to raczej nic wspólnego ze swobodą, podczas gdy Image Comics zaoferował wyżej wspomnianym twórcom pełen luz. To ich marka i mogą z nią zrobić, co chcą. Można wręcz zacytować Gartha Ennisa, który w jednym z wywiadów wspomina swoją pierwszą rozmowę z Alanem Moorem: „Own what you create (Posiadaj to, co tworzysz)”.

O tym, co w wywiadzie dla PREVIEWSworld opowiada Ennis można by poświęcić osobną publikację, ale mieliśmy skupić się na Invincible. No właśnie, wcześniej wspomniałem o tym, że twórcy nowych linii DC lub Marvela muszą dostosować się do już istniejących relacji, najprawdopodobniej kończąc swoje historie tym, czym najprostsze superhero orze nas jak może – utrzymaniem status quo. Znając sporo historii, w których komiksowi bohaterowie giną lub jakaś sytuacja zostawia za sobą traumę, nie jestem w stanie poważnie traktować kolejnych śmierci. W Invincible tego nie ma. Jeśli postać ginie, to nie wraca przez jakiś dziwny zbieg okoliczności, niezwykłą wytrzymałość, regenerację, pojawienie się jego kopii z innego uniwersum. Nie, ginie i wywiera to spory wpływ na otaczający Marka świat. Dlatego takie wydarzenia sprawiają, że czytelnik przeżywa to, co czyta. Nie spodziewa się powrotu do normalności czy kolegów superbohaterów klepiących się po plecach ze swoim niedawno „zmarłym” kumplem. Uwagę na to w swoim wideoeseju „Invincible – Doing What Marvel and DC Won’t” zwraca videothai. Nazywa to „guzikiem, wymazującym poprzednie wydarzenia” i powołuje się na historię Spider-Mana, kiedy ten np. ujawnił publicznie swoją tożsamość, co w szerszej perspektywie nie miało żadnego znaczenia. Serdecznie polecam to wideo, bo to właśnie ono skłoniło mnie do napisania tego artykułu.

Same konkrety

Uwaga! Tutaj zaczynają się spoilery!

Czytaliście kiedyś mroczny komiks DC, np. autorstwa Jamesa Tyniona IV, i mieliście wrażenie, że wszelka patetyczność, wylewająca się z kadrów, jest strasznie nudna? Jeżeli tak, to już odpowiadam na pytanie, dlaczego tak jest. Otóż dialogi są zazwyczaj mocno ekspozycyjne lub niemające realnego wpływu na dalszy przebieg zdarzeń. Bohaterowie się nie słuchają, nie wyciągają wniosków z rozmów, przeprowadzanych z innymi członkami zespołu. Po raz kolejny – w Invincible tego nie ma. Każdy moment intymności, śledzenia przyjacielskich, rodzinnych czy miłosnych relacji Marka lub innych bohaterów perfekcyjnie wyjaśnia nam, dlaczego dana postać postępuje w ten czy inny sposób. Ba, bardzo często zdarza się, że słuchając rad innych, polepszają swoje umiejętności, podejmują rozsądniejsze decyzje, naprawiają błędy, stają się lepszymi bohaterami czy po prostu ludźmi. Cała walka Omni-Mana z Markiem oraz ich punkty widzenia są w pełni zrozumiałe. Możemy nie zgadzać się z Nolanem, ale nie jest wydmuszką, mającą zaszokować odbiorców i być po prostu brutalną. Jest prawdziwym zagrożeniem i ma racjonalne pobudki do ofensywy.

Powodów do kochania Invincible jest cała masa. Najbardziej przemawia jednak do mnie to, co w końcówce serii uświadamia sobie główny bohater, a co jednocześnie jest przełomem w całej superbohaterskiej narracji. Stąd zaczynają się poważne spoilery, także nie mówcie, że was nie ostrzegałem. W pewnym momencie, poszukując wraz z Olivierem, swoim bratem, miejsca pobytu Thragga, wielkiego Viltrumianina, budującego potężną armię, Mark trafia do tajemniczej groty. Tam traci przytomność, obserwując dziwne, jaskrawe postacie, przenoszące go do początku jego historii. Znów widzimy głównego bohatera na toalecie, czytającego komiksy. Ma on w pełni świadomość co do wydarzeń, które mają nadejść. Nie jest wciśnięty w reboot jako nieświadoma postać. Doskonale pamięta, co wydarzyło się do tej pory i to jest swoją drogą genialna dekonstrukcja tego magicznego „guzika, wymazującego poprzednie wydarzenia”. Co ma zrobić bohater, gdy świat wokół niego wrócił do normy, a on sam doskonale pamięta wszystko, co działo się wcześniej? Dostosowuje się, sprawiając, że wszyscy wokół są zadowoleni. Mark szybciej poznaje Atom Eve, przewiduje każdy wybryk czarnego charakteru, jednocześnie mając z tyłu głowy, że gdzieś tam, w innym świecie, czeka na niego żona, dziecko, brat i przyjaciele. Świat jest bezpieczny, on zostaje najwybitniejszym superbohaterem w historii i w sumie jest to marzenie każdego człowieka, prawda? No nie do końca. Po kilku tygodniach Invincible znów staje przed tajemniczymi istotami, dającymi mu wybór. Czy chciałby skupić się na ratowaniu jednostki, czyli jego rodziny, czy może chciałby utrzymać spokój w świecie, w którym się znajduje? Mark oznajmia, że nie jest superbohaterem, z czego zdawał sobie sprawę już wcześniej i chce wrócić do swojego uniwersum. Nie jest doskonałe, ale tam ma wszystko, co kocha najbardziej. Nie obchodzi go, czy na Ziemi jest idealnie, jednocześnie wyrzeka się statusu quo. To oraz zakończenie całej serii, którego postanowiłem nie zdradzić, jest perfekcją pisania komiksów jako komentarza do całego gatunku.

Najważniejsza kwestia

Spoilery można uznać za zakończone!

Wszystkie wyżej wymienione kwestie sprowadzają się do jednej, chyba najważniejszej cechy Invincible – komfortu czytelnika. Czy gdybyście mieli, nie znając za bardzo jakiejś serii komiksowej, nadrobić tworzone od wielu lat przygody X-Menów czy Justice League, nie czulibyście, nawet podskórnie, że coś wam umyka? Że jeden dymek dialogu przedstawił coś, co nie do końca rozumiecie? Oczywiście, możecie nadrabiać, ale to nieco komplikuje cieszenie się daną opowieścią. Po raz kolejny i ostatni – w Invincible tego nie ma. Nie musimy cofać się o dekady, aby przeczytać średniej jakości 6-zeszytową, trudno dostępną serię. Dzieło Kirkmana zaczynamy od pierwszego zeszytu/tomu i delektujemy się superbohaterskim arcydziełem.

Mam nadzieję, że to wystarczająco zachęciło was do sięgnięcia po oryginalne przygody Marka Graysona. Serio, nie dorwiecie lepszego superhero i nawet z tym nie dyskutujcie. Nie no, dyskutujcie, jestem bardzo ciekawy waszego zdania i zapewne tak jak wy, nie mogę doczekać się drugiego sezonu serialu!

 

Exit mobile version