Mówiąc o Krai Mira, nie da się nie wspomnieć o Falloucie – tych odniesień będzie tyle, że można zwątpić, który tytuł tak właściwie jest recenzowany. Zresztą Rosjanie z TallTech studio w ogóle nie kryją swoich inspiracji. Poza tym, jeśli już kopiować to tylko od najlepszych.
Świat gry to do bólu klasyczne postapo: witająca nas piachem oraz śmiercią napromieniowana wyspa, toksyczne pustkowie, na którym znaleźć można jedynie ruiny. Główny bohater jest typowym everymanem – ot, mieszkaniec jednej z wiosek, starający się razem z innymi przetrwać kolejny dzień w krainie bez przyszłości. Krai Mira rozpoczyna się od… ucieczki. Oto, jak grom z jasnego nieba, spada na gracza informacja, że nasz dom wkrótce odwiedzi banda ludożerców (głodnych, a jakże). Bez chwili zwłoki (a zwłokami możemy zaraz się stać) bierzemy du… cztery litery w troki i przenosimy się do najbliższego osiedla, dysponującego namiastką wojska.
Jak łatwo się domyślić, plan przegrupowania sił w celu uratowania małej ojczyzny okazuje się trudny do zrealizowania. W serii twistów fabularnych częstowani jesteśmy znanymi formułami: nic nie jest tym, na co wygląda i wojna, wojna nigdy się nie zmienia. Choć historia przedstawiona w Krai Mira wygląda trochę ubogo, gdyby porównać ją z klasyką RPG, to osobiście dałem się jej porwać. Przede wszystkim nie ma tu żadnych „rozpraszaczy” i wątków pobocznych, a gracz zmierza do jednego, jasno określonego celu, który popycha całość do przodu. To miła odmiana po godzinach przeczesywania galaktyki Andromedy w poszukiwaniu składników na drinka (!).
Dialogi nie zostały w żaden sposób zdubbingowane, więc na graczy czeka spora ilość tekstu do czytania. Pełne ciętych ripost i odniesień do klasyki (parę razy można uśmiechnąć się pod nosem) rozmówki, prowadzone są przez postacie nijakie i trochę bez wyrazu (z głównym bohaterem na czele). Zapamiętałem w zasadzie tylko starca z wioski Taurów (taka tam lokalna banda dzikusów), który stanowił połączenie matrixowego Morfeusza i mistrza Yody.
Fanów dziewczyn z niebieskimi włosami i ubraniami w krzykliwych kolorach zaboli fakt, że twórcy nie dali żadnej możliwości dostosowywania wyglądu naszego protagonisty. Wszyscy gramy tym samym kolesiem w żółtym t-shircie z liczbą 16 na plecach (jedna z krypt Vault-Tec?). Przewidziano jedynie opcję nadania mu imienia. Przy tej okazji wychodzi na światło dzienne ważna cecha Krai Mira. Otóż produkcja TallTech studio, technicznie rzecz biorąc jest RPG-iem, ale wszystkie elementy charakterystyczne dla tego gatunku zostały tutaj uproszczone, ograniczone i generalnie zmarginalizowane. Po przebyciu znacznej części występujących w grze pustkowi byłem bliższy stwierdzenia, że mam do czynienia z turową strzelanką.
Bez żadnych wątpliwości esencją Krai Mira jest walka. Z gry usunięto w zasadzie wszystko, co nie prowadzi do kolejnej potyczki lub nie ma z nią związku. Przedmioty w ekwipunku mają za zadanie zrobić bliźniemu kuku albo uratować postać przed wykrwawieniem się gdzieś na skraju drogi. Każdy NPC może z nami handlować bronią i amunicją, dać nam questa lub chcieć obić bohaterowi facjatę. Innych opcji w zasadzie nie ma. Miłośnicy Planescape: Torment będą rwać włosy z głowy, ale jeśli już przekonamy się do koncepcji przyjętej przez twórców, Krai Mira zaoferuje wiele godzin świetnej zabawy.
Największą zaletą i zarazem główną wadą gry są lokacje. Przygotowano je z niesamowitym pietyzmem, mnóstwo tu cieszących oko detali, które pogłębiają wrażenie obcowania z autentycznym światem po apokalipsie. Wszędzie „walają” się skorodowane pojazdy, ruiny budynków oraz prowizoryczne konstrukcje, zbudowane z pozostałości dawnej cywilizacji. Niestety te same piękne i bogate lokacje są równocześnie strasznie… puste. Widzisz wrak wykolejonego pociągu i nauczony doświadczeniem wyobrażasz sobie skarby, które możesz tam znaleźć. Okazuje się jednak, że do żadnego z wagonów nie da się wejść, a nawet jeśli, w środku nie ma absolutnie nic ciekawego – żadnej skrzyni, walizy, porzuconego sprzętu… Każdy odkryty przez nas obszar stanowi arenę do walki z przeciwnikami – tylko tyle i aż tyle. Domorośli eksploratorzy nie mają tu czego szukać…
Interface gry, podobnie jak większość pozostałych elementów, został maksymalnie uproszczony. Cały ekwipunek, rozdzielanie punktów umiejętności oraz odblokowywanie perków odbywa się w jednym jedynym okienku. Nigdy nie byłem fanem „skakania” po zakładkach Pip-Boya, więc taki układ wydaje mi się całkiem satysfakcjonujący. Nie da się jednak ukryć, że jak na grę aspirującą do miana rasowego RPG, jest bardziej niż skromnie.
Strona techniczna produkcji nie robi piorunującego wrażenia. Animacje postaci są lekko drewniane, a grafika aż prosi się chociaż o kilka dodatkowych efektów świetlnych. Za to wymagania sprzętowe mamy tu bardzo niskie, więc teoretycznie Krai Mira powinien hulać nawet na netbookach. Fakt ten zawdzięczamy przede wszystkim zastosowanemu tu silnikowi Unity. Moim zdaniem twórcy powinni pomyśleć o wersji mobilnej tytułu, będę pierwszy w kolejce do pobrania gry na iPada. Całkiem miła dla ucha jest natomiast oprawa dźwiękowa – tak jak w pozostałych aspektach produkcji – muzyka brzmi skromnie, ale nie drażni, a odgłosy wystrzałów wydają się być całkiem wiarygodnie. Szkoda tylko, że chociaż część dialogów nie została udźwiękowiona…
Jeśli zapoznaliście się z innymi recenzjami Krai Mira w sieci, pewnie zwróciliście uwagę, na bardzo chłodne przyjęcie produkcji przez wielu redaktorów. Należy jednak wziąć pod uwagę fakt, że wydana niedawno wersja Extended Cut poprawia większość problemów technicznych pierwowzoru oraz wzbogaca go o nowe bronie, postacie i lokacje. Zbierając materiały do tego tekstu, odniosłem zresztą wrażenie, że część recenzentów skończyła przygodę z tytułem mniej więcej po pierwszej godzinie, która faktycznie może nie chwytać za serce. Z każdym kolejnym pokonanym przeciwnikiem Krai Mira się rozkręca, a napisana bez polotu, ale z dużym dystansem fabuła naprawdę może być pretekstem do dalszego grania.
Wynik pracy TallTech studio ma też bardzo „falloutowy feeling”. Mechanika rozgrywki została żywcem przeniesiona z kultowego tytułu wydanego przez nieistniejący już Interplay. Każdy członek Bractwa Stali i zdobywca Enklawy poczuje się tutaj jak w domu, bo w najlepszym turowym systemie walki nie zmieniono dosłownie nic. Krai Mira ma w sobie więcej z oryginalnego Fallouta niż zebrane do kupy wszystkie produkty tej marki wydane przez Bethesdę.
Jeśli (tak jak wyżej podpisany) nie masz ochoty studiować instrukcji czy innego leksykonu/bestiariusza, aby czerpać radość z gry, denerwuje cię milion zadań pobocznych, które i tak nie posuwają historii naprzód, a zabierają jedynie cenny czas, ale masz ochotę ponaparzać w turowe post-apo, nie szukaj dalej. Te śmieszne cztery dychy wydane na Krai Mira Extended Cut może nie zostaną najlepszą inwestycją w twoim życiu, ale będą to dobrze ulokowane pieniądze. Podchodziłem do tej gry jak pies do jeża, ale okazało się, że to kretoszczur, którego mogę rozwalić na pięćdziesiąt sposobów w moim ulubionym systemie turowym. Po prostu bomba.