Pamiętacie jeszcze Con Air z Nicolasem Cage’em z połowy lat 90. XX wieku? Albo jeszcze lepiej – raczej mało znany Lockout z Guyem Pearce’em i Maggie Grace? Tak? To jesteście całkiem blisko wyobrażenia o tym, czym jest książka Edwarda Struna – a jeśli połączycie to z klasyką gatunku „Kto zabił?” pokroju Morderstwa w Orient Expressie, będziecie już w domu.
Tytułowy Nadir to mknący nieskończenie długo przez kosmiczną pustkę, samowystarczalny statek-więzienie. Statek, który nie potrzebuje załogi, a jego jedynym ładunkiem jest kilku skazańców, zmodyfikowanych genetycznie tak, by zapewnić im możliwie najdłuższy wymiar kary. Rutynę egzystencji przerywa im niespodziewane znalezisko: oto na dolnym, dotąd właściwie niezamieszkanym, pokładzie statku bohaterowie znajdują całkiem świeże ślady czyjejś obecności. Niewiele czasu później jeden z więźniów zostaje zamordowany i od tego momentu pytania zaczynają mnożyć się jak grzyby po deszczu. Dlaczego ktoś umieścił ich akurat w tym miejscu, a nie jednym z planetarnych zakładów karnych? Jaki jest cel ich podróży? Co skrywa pełen niemożliwych do sforsowania drzwi, tonący w mroku dolny pokład? I najważniejsze z nich: kto zabił?
Wielka niewiadoma
Już na samym początku Strun stawia całkiem sporo pytań – gorzej wychodzi mu jednak udzielanie nań odpowiedzi. Jak zdążyliście się pewnie zorientować, akcja Nadira ma miejsce w dość odległej przyszłości – takiej, w której człowiek zdążył już skolonizować Układ Słoneczny. W teorii więc Nadirowi można by z marszu przypiąć łatkę science fiction, ale w trakcie lektury okazuje się, że nie jest to takie oczywiste – owego science jest tu bowiem tyle, co kot napłakał. Trochę szkoda, że autor robi tak mało użytku z naukowego pierwiastka gatunku, bo jeśli w którejś partii tekstu pojawiają się słowotwórcze określenia nowych technologii, pokroju „silników tenebrisuncjalnych”, bez należytego ich wyjaśnienia wywołuje to raczej niezbyt poważne wrażenie pseudonaukowego bełkotu. W późniejszych partiach powieści jest już pod tym względem znacznie lepiej, a i część niezrozumiałych terminów z czasem zostaje objaśniona. Jednak odczucie, że prezentacja świata przedstawionego odbywa się „po łebkach”, pozostaje.
Ludzie z papieru
O samym świecie przedstawionym i zasadach, na jakich funkcjonuje, nie wiemy zatem wiele, a z bohaterami też nie jest lepiej. Edward Strun przechodzi bowiem do meritum, czyli grzecznego polowania na „mordercę wśród morderców” tak ekspresowo, że nie znamy nawet jeszcze imion wszystkich postaci. Kłuje to w oczy tym bardziej, że ciężko określić je mianem innym niż chodzącymi zbiorami stereotypów. Wśród więziennej braci znajdziemy więc głupawego osiłka, skłonnego do wybuchów przemocy apodyktycznego szefa meksykańskiego gangu, pomiatanego przez całą resztę pedofila czy wreszcie psychopatycznego inteligenta – zestaw, który widzieliśmy chyba w każdym filmie z zakładem karnym w tle, w dodatku prowadzący ze sobą jałowe konwersacje z kondensacją bluzgów na poziomie twórczości Patryka Vegi. Części z nich Strun nie obdarował nawet śladową przeszłością, w związku z tym trudno traktować ich inaczej niż jako mięso armatnie, a kibicować w walce z nieznanym przeciwnikiem po prostu nie ma komu. Tak to przynajmniej wygląda do momentu, w którym Strun wyciąga kilka asów z rękawa.
Światełko w tunelu
W okolicach drugiej połowy książki, gdy myślimy, że przewracania oczami nie będzie dość, nieoczekiwanie następuje fabularna wolta i to od razu podwójna. O ile za pierwszym razem raczej naszego nastawienia do całości nie zmieni, o tyle kilkanaście stron dalej Strun łapie Nas już z opuszczoną gardą. Trudno nazwać to czymś, czego jeszcze w gatunku nie widzieliśmy, ale jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z całości wyłania się cel, do którego od początku zmierzał autor, i trzeba przyznać – nie dość, że jest on całkiem niespodziewany, to ma też sens.
Jednak, prawdę mówiąc, udane odwrócenie sytuacji jedynie podkreśla, jak nierówną książką jest Nadir. Słaba – i nie jestem pewien, czy w ogóle potrzebna – pierwsza połowa powieści może spowodować, że sporo osób po prostu się od niej odbije, uznając lekturę za stratę czasu. A choć żadną miarą nie należy się w przypadku dzieła Struna nastawiać na rzecz wybitną, tak na absolutną krytykę Nadir również sobie nie zasłużył.
Nasza ocena: 5,6/10
Po połowie guilty pleasure i porządne science fiction – jeśli nie macie niczego innego na tapecie, można rozważyć zakup.Fabuła: 6,5/10
Bohaterowie: 5/10
Oprawa graficzna: 5/10
Wydanie: 6/10