Site icon Ostatnia Tawerna

Koniec świata, początek nowego – recenzja komiksu „Devilman”, tom 2

Drugi tom mangi Go Nagaiego to pomieszanie gatunków i nastrojów. Totalna apokalipsa, wciąż pełna bombastycznych pojedynków, a jednocześnie koszmarnie smutna. Prawdziwy klasyk!

Grande uomo diavolo!

No, to już brzmi wam w uszach piosenka z anime na podstawie pomysłu Nagai. Do usług. W rytm tej melodii możemy teraz razem przemierzać Japonię ogarniętą szałem zabijania. Mordują przede wszystkim demony, ale ludzie też starają się, jak mogą. Nawet jeśli jakiekolwiek szanse w starciu z przeciwnikami mają jedynie nieliczni Devilmani. Jako hybrydy nie są oczywiście łatwi do odróżnienia od wrogów, co nie przysparza im społecznego zaufania.

Pod względem pędzenia z górki na główkę Devilman przypomina (a może lepiej powiedzieć poprzedza i zapowiada) takie rozwałki, jak Komornik Gołkowskiego czy Od zmierzchu do świtu. To ostatnie porównanie może być trafniejsze, bo Tarantino zawsze oferuje odbiorcy więcej szczerego smutku i zupełnie nie zabawnej przemocy… Chociaż to jeszcze nie to, potrzeba nam tu działa na miarę von Triera, a może nawet Szulkina. O-bi, o-ba, i wszystko znika w rozbłysku ostatniej łzy ostatniego stworzenia zdolnego do miłości. Nie, to nie jest spojler. Ani nawet jedyny moment, kiedy spod radosnych krwawych starć i (no przecież!) gołych cycków przebija stalowa rozpacz.

Kto posiądzie Ziemię?

Demony pragną wrócić do świata, jaki tylko na chwilę oddały „we władanie” bandzie podatnych na zniszczenie ssaków. Które, dodajmy, nie potrafią żyć na maksa i wyobrażają sobie, że spokój czy bezpieczeństwo są jakimiś kluczowymi wartościami. Tylko one same, te nieowłosione małpy, mogą uważać się za koronę stworzenia. Wmówiły sobie do tego, że przedwieczny konflikt wygasł, a nie tylko przycichł. A tymczasem dla nieśmiertelnych kilka eonów to krótka przerwa.

I tu Go Nagai wraca do Biblii interpretowanej z iście mangową nonszalancją. I trafnością, bo stwierdza, że liczą się w niej jedynie dwie potęgi – te same, które doprowadziły do pierwotnego konfliktu. Nie, ludzie mają z tym tylko tyle wspólnego, że przelali czarę goryczy. A konflikt dobra ze złem to tak naprawdę wojna jednego stronnictwa aniołów przeciw drugiemu.

Oglądamy więc kolejne klęski ludzi, rozpadające się rodziny, sąsiadów tracących wzajemne zaufanie. Akirę, tytułowego Devilmana, dwojącego się i trojącego, żeby ocalić najbliższych. W ostatecznym rozrachunku żaden z tych wysiłków nie okaże się ważny. I to jest cholernie smutne, nawet jeśli przerywane interludiami w postaci pojedynków.

Pierwszy tom Devilmana obiecywał niczym nieskrępowaną krwawą rozrywkę i okazjonalne patetyczne przemowy o przyjaźni. Sugerował raczej radosną twórczość na miarę wczesnego liceum i ostatnich stron zeszytu z matmy. No, może religii – w końcu demony. Drugi nie jest już taki oczywisty. Wdziera się w niego gnostycyzm i jakaś postać egzystencjalizmu, z tych pesymistycznych, w których bunt Syzyfa jest żałosny. Netflixowe anime uchwyciło się właśnie tego tonu i bardzo szybko zrezygnowało z żarcików. Nagai ciągnie je aż do tragicznego końca.

Manga Go Nagaiego nie dojrzewa z zeszytu na zeszyt. Pomieszanie nastrojów czasem zgrzyta, końcówka wydaje się nieco nagła, a dialogi są tak patetyczne jak na samym początku. A jednocześnie jest w niej siła, która sprawiła, że obrosła interpretacjami i ekranizacjami. Wielu z nas przeczyta ją po prostu jako festiwal apokalipsy i rozwałki, co jest zupełnie legalne. Ale jeśli macie ochotę na ciut refleksji, Devilman też się nada.



Nasza ocena: 7,7/10

Podszyta refleksją radosna rozwałka o odwiecznym konflikcie kształtującym świat.



Fabuła: 6/10
Bohaterowie: 7/10
Oprawa graficzna: 8/10
Wydanie i korekta: 10/10
Exit mobile version