… aż pojawiła się jej pierwsza zapowiedź, a później te niesamowite, stylizowane plakaty promujące. Czy tym razem wreszcie udało się stworzyć film, który zmieni moją opinię o King Kongu? Czyżby małe światełko w tunelu? Oczywiście trailery lubią mamić i obiecywać cuda nad cudami, by potem rzucić widzowi w twarz jeden z najgorszych filmów, jaki widział. Na szczęście Wyspa Czaszki nie okazała się rozczarowaniem, co więcej, to pierwszy obraz o Królu, który będę wspominać przez długie lata, i oglądać jeszcze wiele razy.
Bill Randa i jego ekipa odkrywają tajemniczą wyspę na środku oceanu. Nie ma jej na żadnej z istniejących map, nikt nigdy o niej nie słyszał, prawdziwa ziemia nieznana. Takiego kąska nie można zostawić samemu sobie, przecież na jej powierzchni można odkryć nowe gatunki, znaleźć mnóstwo surowców czy… wielkie bestie. Co robi amerykański rząd? Organizuje ekspedycję, której zadaniem, przynajmniej oficjalnie, będzie zbadanie wyspy. Oczywiście naukowcy nie mogą wybrać się na taką ekspedycję sami, potrzebna im grupa zaprawionych w bojach wojskowych oraz spora liczba broni i amunicji. Wiecie, tak na wszelki wypadek, przecież to czysto zwiadowcza wyprawa, żadnego wysadzania połaci lasów i denerwowania władcy wyspy, zwykły rekonesans. A że przy okazji odpali się kilka bombek… Czego się nie robi w imię nauki?
Bardzo łatwo można się domyśleć, co oznacza wejście grupy uzbrojonych po zęby wojskowych – kłopoty. Niezwykle szybko widzowi nasuwa się na myśl stwierdzenie „sami sobie zgotowali ten los”, bo prawda jest taka, że Kong: Wyspa Czaszki pokazuje i obnaża ludzkie zachowania. Na szczęście bohaterowie nie zostali wrzuceni do jednego worka z napisem „Uważać, ludzie”, każdy ma swój charakter i kieruje się własnymi zasadami. W filmie Jordana Vogta-Robertsa widzimy cały wachlarz postaci: bezwzględnego i nieco niezrównoważonego przywódcę wojskowych, Prestona Packarda; odkrywcę, który chce udowodnić światu, że wcale nie jest szalony, Billy’ego Randa; Mason Weaver, panią fotograf pragnącą uchwycić piękno świata, nie tylko jego brutalne oblicze; tropiciela do wynajęcia Jamesa Conrada.
W tym szaleństwie jest metoda – przedstawienie tak wielu różnych od siebie bohaterów nadaje filmowi większej wiarygodności, pokazuje, że twórcy położyli nacisk na każdy aspekt produkcji. Poza tym oglądanie zmian zachodzących w postaciach, odkrywanie ich ukrytych zamiarów oraz dostrzeganie obłędu u niektórych z nich okazuje się niezwykle interesujące. Dzięki temu film nie jest jednowymiarowym bełkotem o zwykłej grupce ciekawych świata osób, które nagle muszą się zmierzyć z zagrożeniem życia. Tu nic nie jest tak oczywiste czy trywialne, za każdym rozwiązaniem stoi jakiś plan.
Nowy film o King Kongu to także swoisty hołd złożony dziełu Francisa Forda Coppoli z 1979 roku – Czasowi Apokalipsy. Jeżeli oglądaliście ten obraz, na pewno odnajdziecie w Wyspie Czaszki sporo nawiązań do tej produkcji. I nie mam tutaj tylko na myśli motywu militarnego, ale również kilka innych smaczków. Zanim wyświetlono film, twórcy przygotowali kilka plakatów inspirowanych tymi do Czasu Apokalipsy. A to był dopiero przedsmak odniesień.
Fabularnie także nie jest tak przewidywalnie czy nijako, jak chociażby w ostatnim filmie o Godzilli. Cały czas coś się dzieje, wprowadzenie do historii okazuje się wiarygodne, a wydarzenia trzymają widza w napięciu aż do końca. Przez „ do końca” mam na myśli aż do sceny po napisach, bo takowa też się pojawia. I jest to wnosząca sporo do przyszłych projektów scenka, która wiele znaczy dla miłośników produkcji o gigantycznych stworzeniach.
Tym, co zachwyca, są zdjęcia i przemyślana, pasująca do obrazu ścieżka dźwiękowa. Widoki dosłownie zapierają dech w piersiach. Tajemnicza zielona wyspa jawi się niczym raj na Ziemi, przynajmniej na pierwszy rzut oka, bo później nie jest już tak sielankowo. To miejsce zamieszkują bowiem stwory, z którymi nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby się spotkać, i nie chodzi wyłącznie o Konga. Na wyspie żyją wielkie pajęczaki, krwiożercze ptaki i żyjące pod ziemią istoty rodem wyjęte z sennych koszmarów. Warto zaznaczyć, że nic nie zostało przekombinowane, efekty specjalne nie przytłaczają , nie są sztuczne, nie robią wrażenia doklejonych na siłę. Widać, że twórcy kierowali się w swoich działaniach zasadą umiaru. Nie naładowali filmu niezliczoną ilością bestii, pojawiło się wprawdzie kilka wybuchów, jeden nawet niezwykle spektakularny, ale to nie one grają w produkcji pierwsze skrzypce.
A King Kong? To popis komputerowych umiejętności najwyższej kategorii. Majestatyczna bestia, która chroni swój dom, a każdy jej ruch jest pełen gracji, no dobrze, prawie każdy, gdyż trudno stwierdzić, by Król z wdziękiem zabijał swoich przeciwników. Jednak zdecydowanie nie mamy tutaj efektu przerysowania bohatera.
Kong: Wyspa Czaszki to niezwykle udany obraz: wizualnie, fabularnie, dźwiękowo i komputerowo. Także obsada nie rozczarowała, zwłaszcza Samuel L. Jackson. Można się przyczepić do nieco zbyt wyidealizowanej i momentami za bardzo bohaterskiej kreacji Toma Hiddlestona czy zbyt płaskiej roli Brie Larson, ale to tylko drobnostki w porównaniu z tym, co twórcy osiągnęli tym filmem. A osiągnęli wiele. Z niecierpliwością czekam na kolejny obraz z serii, teraz bowiem wierzę, że da się zrobić dobrą produkcję o King Kongu.