Dwoma najważniejszymi graczami na rynku amerykańskiego komiksu są Marvel i DC. I choć oba wydawnictwa specjalizują się w superbohaterszczyźnie, to ich podejście do tematu się różni. Marvel zazwyczaj przedstawia herosów z problemami, z ludzkiej perspektywy. W DC bohaterowie bliżsi są bogom. I Kingdom Come to przykład idealnie ilustrujący tę tezę.
Kingdom Come to jeden z tytułów legend na polskim rynku komiksu. Ostatnimi laty Egmont rozpieszcza czytelników, dając im do ręki dziesiątki (setki?) tytułów DC – od klasyki po nowości. A jednak flagowy komiks Marka Waida i Alexa Rossa musiał latami czekać na wznowienie. Od jego pierwszego wydania minęło 16 lat. To nie pierwsza taka sytuacja z pozycjami od DC. Podobna historia była kiedyś z Batman: Hush, który przed wznowieniem potrafił osiągnąć niebotyczne ceny na rynku wtórnym, a który ostatecznie okazał się bardzo przeciętną opowieścią. Czy podobna sytuacja ma miejsce w przypadku Przyjdź Królestwo?
Wieczne trwanie
Specyfiką mainstreamowych historii o superbohaterach jest to, że panuje w nich wieczne status quo. Wszelkie wydarzenia mają jedynie pozorny wpływ na uniwersum, nieważne jak bardzo buńczuczne byłyby zapowiedzi, gdyż i tak wszystko na koniec wróci do tego samego punktu wyjściowego. Taki Superman debiutował w 1938 roku, a w obecnych komiksach głównej linii wydawniczej wciąż jest w tym samym średnim wieku. Mark Waid i Alex Ross postanowili urozmaicić ten schemat i w 1996 roku stworzyli Elseworlds (cykl DC opowiadający o alternatywnych rzeczywistościach), w którym akcję przesunięto o lata do przodu. W Przyjdź Królestwo Batman, Superman, Wonder Woman i inni superherosi od dekady są na emeryturze lub działają na znacznie mniejszym polu (albo oba naraz – Clark Kent został farmerem). Nie oznacza to, że Ziemia stała się nagle niestrzeżona. Miejsce dawnych bohaterów zajęło nowe pokolenie, lecz zarówno wartości, jak i sposób ich działania znacznie różnią się od starej gwardii. Dla świeżaków nie liczą się żadne zasady, podczas ich interwencji cierpią cywile. Miarka się przebiera, gdy w wyniku potyczki młokosów ginie Kapitan Atom, co skutkuje ogromną eksplozją pochłaniającą miliony ofiar. Dawne ikony muszą ponownie wbić się w swoje trykoty, by pokazać juniorom, na czym polega prawdziwy heroizm.
Ok, SuperBoomer
Oś fabularna Przyjdź Królestwo oparta jest na opozycji między starością a młodością, doświadczeniem a swobodą. I ewidentnie Waid i Ross opowiadają się za pierwszymi z tych opcji. Na zasadzie „kiedyś to były czasy, teraz to nie ma czasów” nie ma tu miejsca na zniuansowane podejście – wszystko, co nowe, jest złe. Dodatkowo stara gwardia przedstawiana jest jako ta lepsza strona, choć metody, jakimi przywracany jest stary porządek, są zamordystyczne. Najlepszy sposób na dotarcie do młodego pokolenia? Spuszczenie im łomotu i wsadzenie ich do superwięzienia. Ok, Boomer. Nie wiem, czy wynika to z innej perspektywy niż 25 lat temu, czy Waid od początku przekazywał w ten sposób swoje konserwatywne poglądy. Niemniej jednak przedstawianie w pozytywnym świetle Supermana tworzącego autorytarny reżim budzi dziś we mnie negatywne odczucia. Wprawdzie w pewnym momencie dochodzi do refleksji pomiędzy obiema stronami, lecz kulminacja tego wątku jest banalna. A szkoda, bo niektóre pomysły na starych bohaterów są świetne, jak np. Bruce Wayne wysyłający roboty, by patrolowały Gotham, czy Flash – zawsze fazujący, wiecznie w ruchu – prezentujący się jedynie jako rozedrgana smuga. Zupełnie nie trafiło za to do mnie wprowadzenie czynnika ludzkiego. W swoim poprzednim tytule, Marvels, Ross zastosował podobny patent, wplatając pozbawionego mocy reportera Phila Sheldona w najważniejsze wydarzenia ze świata Domu Pomysłów. Tutaj podobną rolę odgrywać ma pastor Norman Maccay, lecz ostatecznie sprowadza się on głównie to wykładania ekspozycji.
Klęska urodzaju
Sama historia jest stosunkowo krótka – zawarta oryginalnie w zaledwie czterech zeszytach na przeszło dwustu stronach. Egmont przygotował jednak dla czytelników opasłe tomiszcze. Okazałe gabaryty wynikają z licznych dodatków, wśród których prym wiodą szkice niemal wszystkich superbohaterów i złoczyńców, jacy pojawiają się na łamach komiksu. I tu pojawia się pewien problem: otóż oprócz prezentacji głównych graczy pojawia się tam garnitur postaci trzecioplanowych: wśród nich zarówno potomkowie obecnych herosów, jak i zupełnie nowi peleryniarze. Każda sylwetka opatrzona jest opisem, dzięki czemu stanowi to swoisty databook. Tylko że próżno szukać wszystkich tych historii w samym komiksie. Waid i – zdaje się, że nawet w większym stopniu – Ross przygotowali cały bogaty świat po czym… nie umieścili z tego nic w głównej historii. Zapewne obecnie, w dobie wszechobecnych eventów i innych tie-inów, Kingdom Come stworzone byłoby zupełnie inaczej, jako cały cykl z dziesiątkami pomniejszych serii opowiadających o każdej postaci. Nie jestem przekonany, czy takie rozwiązanie byłoby lepsze, ale z pewnością pomogłoby bardziej przejmować się kimkolwiek z nowej obsady. A tak, pisząc recenzję po jakimś czasie od przeczytania komiksu, nie potrafię podać imienia żadnej z nowych postaci. Taki Magog (musiałem poszukać jego imienia), który odpowiedzialny jest za śmierć Atoma i eskalację konfliktu, pojawia się tylko na kilku stronach. Komiksowi wyszłoby na lepsze, gdyby rozpisano całość na więcej zeszytów.
Superealizm
Alex Ross to artysta tyleż charakterystyczny, co wzbudzający kontrowersje w ocenie. Wielu osobom jego fotorealistyczny styl kradnie serca, inni go krytykują – pojawiają się nawet porównania do socrealizmu. Sam pierwotnie należałem do pierwszego obozu, choć obecnie skłaniam się raczej ku drugiemu. I o ile Ross dalej wypada kapitalnie, gdy zabiera się za statyczne okładki (ach, te głębokie światłocienie, niczym z renesansowych obrazów), tak w przypadku wnętrza nie jest już tak dobrze. Kadry często są przeładowane postaciami, co w połączeniu z dużą liczbą detali prowadzi do chaosu. Należy też przygotować się na ogromne wręcz pokłady epickości i patosu, wylewające się z każdej strony. Z jednej strony taka oprawa wydaje się idealna do tego typu historii, na dłuższą metę jednak potrafi ona wymęczyć czytelnika podczas lektury.
Amen
Kingdom Come bierze siebie bardzo na serio. I takie podejście skupiające się na czysto heroicznej, wręcz boskiej stronie znanych postaci jest ciekawą i nawet dziś całkiem świeżą perspektywą. Szczególnie obecnie, gdy większość trykociarskich historii co rusz śmieszkuje i puszcza do czytelnika oko. W Kingdom Come natomiast jest pełno potężnie zbudowanych herosów w dramatycznych pozach, którzy walczą o lepsze jutro. Podchodząc do tak legendarnego komiksu, miałem jednak większe oczekiwania i nie udało się ich Waidowi i Rossowi spełnić. Summa summarum, poza ciekawym pomysłem początkowym, nie serwują oni nowatorskich rozwiązań czy pogłębionej krytyki gatunki. Zamiast tego powstał przyzwoity crossover, który najbardziej wyróżnia się ciekawą, lecz miejscami przyciężkawą warstwą wizualną.
Nasza ocena: 7,5/10
Epicki do granic możliwości, patetyczny na wskroś, z hiperrealistyczną kreską – jeśli żaden z tych epitetów cię nie odstrasza, to śmiało sięgaj po ten komiks.Fabuła: 6/10
Bohaterowie: 7/10
Oprawa graficzna: 7/10
Wydanie: 10/10