Site icon Ostatnia Tawerna

Kiedy szczęście jest obowiązkiem… – przedpremierowa recenzja filmu „Fahrenheit 451”

Muszę się przyznać, że chyba pierwszy raz od dłuższego czasu mam problem z oceną obejrzanego filmu. Być może wynika to z tego, że przed seansem sporo przeczytałam na temat książki, na podstawie której powstał i jej wcześniejszej adaptacji z 1966 roku. Ray Bradbury opublikował Fahrenheita 451 w 1953 roku. Jego dzieło jest przez wielu krytyków zaliczane do kanonu dystopii, tuż obok Folwarku zwierzęcego Orwella czy Nowego wspaniałego świata Huxleya. A to stawia kolejnej ekranizacji naprawdę wysoką poprzeczkę.

Fahrenheit 451?

Dobrze, ale skąd w ogóle wziął się tytuł? 451 stopni Fahrenheita to temperatura, w której płonie papier. Bo właśnie z książkami walczy futurystyczny reżim przedstawiony w filmie, uznając je za najbardziej niebezpieczny przedmiot na świecie. Specjalne brygady strażaków zajmują się tropieniem wywrotowców, którzy mają w domu jeszcze jakieś tomy. Albo, co najgorsze, zajmują się ich czytaniem. Jeśli ktoś zostanie przyłapany na posiadaniu książek, to jego zbiory zostają natychmiast spalone, a on sam pozbawiony wszelkich praw i przywilejów. Za potencjalnie niebezpieczne uważane są wszelkie produkty kultury – płyty z muzyką, obrazy, sztuka. Wszystko dlatego, że książki wprowadzają w życie człowieka niepotrzebny zamęt, zmuszają do zastanowienia się nad swoim życiem i kwestionowania zasad rządzących światem. Czytanie może wytrącić z równowagi, przebić bańkę bezrefleksyjnego szczęścia i sprawić, że odbiorca poczuje coś więcej. A to byłoby niepożądane i stanowiłoby potencjalne zagrożenie dla całego systemu.

W takim świecie żyje główny bohater filmu, Guy Montag (Michael B. Jordan). Nie dość, że jest strażakiem, to jeszcze prawdziwą gwiazdą czegoś w stylu reality show – każdy jego wyjazd na akcję śledzą setki tysięcy osób, a filmy ze stosami płonących książek są na bieżąco nadawane wszędzie. Guy do pewnego momentu właściwie nie zastanawia się, czy to, co robi jest słuszne. Ale któregoś dnia bańka, w której żyje, pęka. Jego oddział trafia na dom pełen wspaniałych dzieł literatury. Właścicielka zbiorów w geście rozpaczy podpala się i płonie razem ze swoimi zbiorami, a bohater kierowany ciekawością potajemnie ratuje jeden, nieprzypadkowy w kontekście całego filmu, tom – Notatki z podziemia Fiodora Dostojewskiego. Książka i spotkanie buntowniczej Clarissy (Sofia Boutella) zmieniają jego życie i sprawiają, że zaczyna kwestionować wszystko, w co do tej pory wierzył. Guy musi podejmować coraz trudniejsze decyzje, które mogą mieć wpływ nie tylko na losy jego samego, ale i całej ludzkości…

Dystopia dla intelektualistów?

Fahrenheit 451 to przyzwoicie zrealizowany film z całkiem dobrymi kreacjami aktorskimi. Najbardziej podobał mi się Captain Beatty, w którego wciela się Michael Shannon. Stworzył naprawdę wielowymiarową, ambiwalentną moralnie postać, która przyciąga uwagę widza. Michael B. Jordan jako wątpiący Montag wypada również całkiem wiarygodnie.

Świat przedstawiony w filmie jest przerażający. Przymus szczęścia, wszechobecna inwigilacja (bohaterowie nieustannie są monitorowani przez specjalnie do tego stworzoną sztuczną inteligencję), stosy płonących książek, robią wrażenie. Doceniam też różne intertekstualne nawiązanie umieszczone w filmie przez twórców – wspomniane wcześniej Notatki z podziemia, którymi zaczytuje się główny bohater to wszakże rozważania nad konstrukcją społeczeństwa, wagą rozumu, uczuć i wolnej woli w życiu człowieka. Fahrenheit 451 przywołuje też inne wielkie nazwiska z historii literatury – Prousta, Steinbecka czy Kafkę.

Czy warto?

Skąd zatem moje wątpliwości dotyczące oceny? Otóż szczerze mówiąc spodziewałam się czegoś więcej. Ostatnimi czasy pojawiło się wiele naprawdę dobrych produkcji, które poruszają podobne tematy. Chociażby seria Black Mirror, którą akurat zdarzyło mi się oglądać tego samego dnia, co Fahrenheita 451. Niestety, film w porównaniu z serialem wypada dość przeciętnie. Nic w nim nie zaskakuje, nie pojawiają się nowe problemy, dość łatwo można przewidzieć, jak potoczą się losy bohaterów.

Żyjemy w szczególnych czasach i zaczynamy się zastanawiać nad przyszłością naszego świata i nas samych, ale film powtarza pytania, które zadajemy sobie od lat. Miałam wrażenie, że żaden z twórców nie zauważył, jak zmieniły się realia i po prostu wykorzystał motywy bardzo znane w popkulturze i nieco już przebrzmiałe. Oczywiście, pewnym wytłumaczeniem może być to, że produkcja jest adaptacją książki sprzed kilkudziesięciu lat, ale na ile zdążyłam się zorientować twórcy raczej dość luźno wykorzystali tylko niektóre wątki i postaci. Mogli więc i w tej kwestii dołożyć coś od siebie.

Podsumowując

Fahrenheit 451 to przyzwoita produkcja, która jednak nie ścina z nóg. Niespecjalnie zmusza do przemyśleń, co moim zdaniem jest też pewną funkcją kina dystopijnego. Spodziewałam się czegoś więcej. Same stosy płonących książek i wizja totalitarnego państwa nie wystarczą, żeby uznać film za wybitny i podejrzewam, że szybko zniknie w morzu lepszych produkcji.

 

W Polsce film będzie można obejrzeć na HBO i HBO GO od 20 maja. 

Nasza ocena: 5,5/10

Przyzwoity średniak, nie rzuca na kolana. Można obejrzeć, ale nie jest to pozycja obowiązkowa.

FABUŁA: 5/10
BOHATEROWIE: 6/10
OPRAWA WIZUALNA: 6/10
OPRAWA DŹWIĘKOWA: 5/10
Exit mobile version