Site icon Ostatnia Tawerna

Każda podróż kiedyś się kończy – recenzja filmu „Avengers: Koniec gry”

Znacie dobre historie? Takie, które od początku do końca są naprawdę dobrze rozpisane, mają nieszablonowych, złożonych bohaterów, charakteryzują się wielowątkowością, są intrygujące, ale przede wszystkim – do czegoś zmierzają? Ja znam. A przynajmniej znałem. Mowa tu o Marvel Cinematic Universe.

Rozbudowane, wypełnione mnogością wątków i ciekawych postaci filmowe uniwersum, tworzone od 11 lat, stało się prawdziwym fenomenem popkultury i zaskarbiło sobie fanów na całym świecie (w tym autora niniejszego tekstu). Prowadzona z rozmysłem fabuła i tworzone wokół całej historii napięcie z czasem sprawiły, że z niecierpliwością wyczekiwano każdego nowego filmu spod znaku Marvel Studios. Nic więc dziwnego, że tegoroczna odsłona Avengers – Avengers: Koniec gry (w oryginale Avengers: Endgame), będąca kulminacją sagi, stanowiła jednocześnie kulminację tych oczekiwań i wiązano z nią wielkie nadzieje. Czy słusznie?

Co poszło nie tak?

Jako zagorzałemu fanowi MCU przykro mi to pisać, ale… film okazał się rozczarowaniem. Po wydarzeniach z Avengers: Wojny bez granic (w oryginale Avengers: Infinity War) i chyba już kultowym pstryknięciu palcami Thanosa wiele można by się spodziewać, a co do niektórych rzeczy można było wręcz być pewnym (jak to, że ten film będzie jeszcze lepszy od swojego poprzednika). A jednak Koniec gry nie daje widzowi niemal nic, czego ten mógłby od nowego obrazu Marvela oczekiwać. Liczyliście na postapokaliptyczną atmosferę i świat pogrążony w chaosie, nad którym Avengerzy próbują zapanować? Liczyliście na ciekawe interakcje między niektórymi postaciami (jak chociażby między Nebulą a Tonym Starkiem lub między Thorem i Kapitan Marvel), spowodowane czynem Thanosa? I wreszcie, czy liczyliście na to, by zobaczyć, jak wygląda życie głównego antagonisty MCU po wypełnieniu swojego celu? Nic z tych rzeczy – w praktyce wygląda to tak, że po wprawdzie dość ciekawej scenie, ukazującej zniknięcie rodziny Hawkeye’a, otrzymujemy migawki w postaci niby to jakichś rozmów między Nebulą a Tonym, uratowania ich przez Kapitan Marvel, przybycia na Ziemię, krótkiej rozmowy na temat tego, jak za pomocą Kamieni Nieskończoności można by odwrócić akt Thanosa i gdzie można znaleźć Szalonego Tytana, pokazania dosłownie na chwilę jego spokojnego życia na tajemniczej, zielonej planecie, przybycia naszych bohaterów i szybkiego zdekapitowania go. Zmęczyliście się? Ja również, bo coś, co spokojnie mogłoby trwać nawet pół godziny, zostało zmontowane na szybko, pokazane w przyspieszeniu i trwa nie więcej niż dziesięć minut.

tooshared.com

Dalej wcale nie jest lepiej – ilość komicznych motywów (z brzuchem piwnym Thora na czele, który jest dość… zaskakujący), w połączeniu ze zbyt szybkim początkiem sprawia, że obraz ma humorystyczny, jeśli nie groteskowy wydźwięk, i chociaż z czasem pojawią się coraz poważniejsze wątki, to niestety ta niezbyt przemyślana pierwsza sekwencja rzutuje na całość. W efekcie filmu nie da się odbierać w pełni na poważnie i staje się on czymś w rodzaju autoparodii, pozbawionej klimatu Wojny bez granic i swoistej atmosfery ostateczności, jaka powinna towarzyszyć finałowej walce bohaterów z Thanosem.

Fabularnie film również jest bez rewelacji. Jak można było przewidzieć, najważniejszy wątek fabularny, czyli sposób, w jaki bohaterowie odwracają skutki pstryknięcia palcami Thanosa, opiera się na podróży w czasie. I chociaż początkowo byłem skłonny stwierdzić, że Koniec gry to takie podsumowanie tego motywu w popkulturze (szczególnie przez ilość nawiązań do różnego rodzaju filmów, w których odgrywa on ważną rolę), tak potem okazało się, że… to jeszcze jeden film, w którym wykorzystano go w zły sposób. Scenarzyści – Christopher Markus i Stephen McFeely – potratowali go po macoszemu, tłumacząc poprzez Bruce’a Bannera (który wreszcie osiągnął symbiozę z Hulkiem), że modyfikowanie przeszłości tak naprawdę nie zmienia teraźniejszości, idąc tym samym na łatwiznę, gdyż nie musieli bawić się w mieszanie linii czasowych i przedstawianie tego skutków (choć pewne zawirowania oczywiście występują).

Niektóre poboczne wątki również zmarnowano. Najlepszym przykładem wydaje się tu być Loki, który podczas próby zdobycia przez drużynę Tesseraktu w czasie bitwy o Nowy York, ucieka wraz z Sześcianem. Brat Thora mógłby dzięki temu naprawdę nieźle namieszać w dalszej części filmu, podczas, gdy w rzeczywistości jego ucieczka okazuje się jedynie pretekstem do szukania przez grupę Tesseraktu w innej linii czasowej. Smutny jest też fakt, że mimo iż filmy MCU (a zwłaszcza te, które wyszły spod pióra wspomnianych scenarzystów) charakteryzowały się brakiem schematyczności i dość dużym realizmem, to Koniec gry przytłacza wręcz ilością klisz i schematów, od kwestii wypowiadanych przez bohaterów, aż po pewne ujęcia (moment, w którym zostają zebrane i wyeksponowane wszystkie pozostałe przy życiu żeńskie bohaterki uniwersum, wydaje mi się zbyt efekciarski).

www.imdb.com

Postacie także nie prezentują się tu najlepiej i to chyba boli najbardziej – w końcu dla wielu to one były najjaśniejszym punktem całego uniwersum. Pomimo znacznie uszczuplonej obsady w porównaniu do Wojny bez granic, niektóre postacie dostają tutaj stosunkowo mało czasu ekranowego. Największym rozczarowaniem jest bez wątpienia Hawkeye, na którego większość z nas tak bardzo czekała, a który tutaj dostaje tylko kilka scen (choć z drugiej strony, są to sceny dość ciekawe). Większość postaci z kolei zostaje spłycona i potraktowana marginalnie. Nie można tu nie wspomnieć o samym Thanosie, który ze świetnego, niejednoznacznego i w jakimś stopniu wywołującego nawet sympatię widza antagonisty zostaje sprowadzony do roli zwykłego, sztampowego czarnego charakteru, rzucającego co jakiś czas banalnymi kwestiami i dążącego wyłącznie do władzy absolutnej. Co prawda, niektórzy bohaterowie zostają pogłębieni w ciekawy sposób, ale przez wspomniany wcześniej groteskowy charakter filmu i tak nie jesteśmy w stanie w pełni się w nich wczuć, przez co ów rozwój w większości przypadków można potraktować co najwyżej jako dodatek aniżeli istotny element fabuły.

Czy jest aż tak źle?

Na całe szczęście filmu nie można określić jako beznadziejny lub nieudolnie nakręcony. Wręcz przeciwnie – od strony technicznej jest wykonany znakomicie. Jego największą zaletą jest najprawdopodobniej to, że mimo, iż ma trzy godziny, nie tylko się nie dłuży, ale nawet nie odczuwa się tego, że trwa tak długo. To nie lada wyczyn i tutaj trzeba oddać hołd reżyserom – braciom Anthony’emu i Joemu Russo, którzy raz jeszcze zaprezentowali swój niewątpliwy talent. Ponadto Koniec gry, mimo pewnych uproszczeń fabularnych, trzyma cały czas w napięciu, a widz do ostatniej chwili zastanawia się, jak zakończy się cała historia. Ostatecznie również rozwiązanie tych wątków, które przewijają się przez całe MCU, dostarcza pewnej satysfakcji.

www.imdb.com

W tym miejscu należy wrócić jeszcze do postaci, które, wbrew pozorom, mają trochę do zaoferowania. Wspomniane zostało, że rozwój postaci jest w filmie niczym więcej, niż dodatkiem, ale są pewne wyjątki. Na uwagę zasługuje tutaj szczególnie Tony Stark, który jest prawdziwą perełką wśród bohaterów. Pomimo istnienia tak długo w uniwersum Marvela, okazuje się, że nadal jest w stanie zaskoczyć widza, a jego postać nieustannie się zmienia. Ośmieliłbym się nawet wysnuć wniosek, że jest on centralnym punktem filmu, co zresztą zostaje przypieczętowane przez jego śmierć – wzruszającą, godną prawdziwego superbohatera i wyznaczającą koniec pewnej epoki w dziejach MCU. Tak bardzo wyczekiwany moment jego spotkania i pojednania ze Steve’em Rogersem również został dobrze przedstawiony – wprawdzie do pogodzenia się bohaterów nie dochodzi od razu, ale to tylko sprawia, że scena ta nabiera jeszcze większego znaczenia.

Ciekawa jest także relacja między Czarną Wdową a Hawkeyem, która stanowi przedłużenie tego, co mogliśmy zobaczyć we wcześniejszych odsłonach Avengers, a która tutaj wchodzi na zupełnie inny poziom (co najlepiej oddaje fakt, że każde z nich gotowe jest poświęcić się za drugie). Nawet Thanosa nie można całkowicie spisać na straty – jego wcielenie z przeszłości, które rozmawia z bohaterami niczym to z teraźniejszości, jest dość intrygującym zabiegiem, z kolei jego ostateczna śmierć jest godna takiego czarnego charakteru. Wspomniane rozwiązanie wątków też dotyczy przede wszystkim postaci – dołączenie Thora do Strażników Galaktyki czy przejście Steve’a Rogersa na emeryturę (i to dosłownie) oraz przekazanie tarczy Falconowi śmiało można uznać za dobre zakończenie losów tych bohaterów, a w połączeniu z odejściem Iron Mana i Czarnej Wdowy za doskonałe zwieńczenie losów całego oryginalnego składu Avengers, od którego przecież zaczęła się cała ta opowieść.

www.imdb.com

Na początku tego tekstu wspomniałem o dobrych historiach, które mają satysfakcjonujące zakończenie. Niestety Avengers: Koniec gry do nich nie należy – film zdecydowanie nie spełnił moich oczekiwań i uważam, że zmarnowano jego potencjał, co jest o tyle przykre, że cała reszta uniwersum została misternie zrobiona i w związku z tym powinna otrzymać równie zadowalający finał. Wielkim plusem jest za to jego strona techniczna, w tym efekty specjalne, muzyka i ogólne tempo oraz różnego rodzaju smaczki, takie jak nawiązania do poprzednich produkcji Marvel Studios czy pojawienie się pewnych starych postaci. Jakikolwiek film jednak by nie był, trzeba mu oddać jedno – zdecydowanie wyznacza on koniec pewnej epoki w dziejach filmów superbohaterskich (a może nawet całego kina?) i pozostawia w sercu pewną pustkę i żal, zaś w głowie – masę wspomnień związanych z jednym z najambitniejszych projektów w historii kinematografii, jakim było Marvel Cinematic Universe.

Nasza ocena: 7,7/10

Długo wyczekiwany finał kultowej sagi, który, choć niekoniecznie jest satysfakcjonujący, z całą pewnością zajmie należne mu miejsce w historii kina, a fanom dostarczy zarówno materiał do przemyśleń, jak i niejedną chwilę wzruszenia.

Fabuła: 6/10
Bohterowie: 7/10
Oprawa wizualna: 10/10
Oprawa dźwiękowa: 8/10
Exit mobile version