Site icon Ostatnia Tawerna

Kamień milowy gier wideo – recenzja gry „Death Stranding”

Nazwisko Hideo Kojimy powinno być znane wszystkim doświadczonym graczom na całym świecie. Ojciec serii Metal Gear Solid to jeden z najbardziej utalentowanych twórców gier w historii i naprawdę nie trzeba długo szukać, aby znaleźć potwierdzenie tej teorii. Wystarczy wypróbować Death Stranding.

Czas wielkich zmian

Kiedy w 2015 roku świat obiegła wiadomość o zakończeniu wieloletniej współpracy pomiędzy Kojimą a studiem Konami, wielu graczy na moment wstrzymało oddech. Cała sytuacja rodziła nadzwyczaj wiele pytań, zważywszy na dziwną atmosferę, w jakiej twórca rozstał się ze studiem. Tak naprawdę tylko obie strony mają pełen obraz tego co zaszło i być może nigdy nie będzie nam dane poznać całej prawdy. Niemniej jednak najważniejszym pytaniem, które wynikło po tym rozstaniu, było: Co dalej? Każdy fan twórczości Kojimy oraz serii Metal Gear Solid, stworzonej właśnie dzięki niemu, zastanawiał się jakie będą dalsze kroki japońskiego projektanta. Na szczęście na odpowiedź nie musieliśmy długo czekać, gdyż chwilę po rozwiązaniu współpracy z Konami, Hideo Kojima dostał się pod skrzydła Sony Interactive Entertainment, z pomocą którego otworzył własne studio Kojima Productions. Mogliśmy odetchnąć z ulgą, bowiem szkoda by było, aby świat gier utracił taki talent. Na szczęście Kojima pozostał wierny swojej obietnicy, iż będzie robił gry dopóki tylko będzie mógł, którą to złożył po otrzymaniu pierwszej w historii gali MTV Game Awards nagrody za całokształt dorobku. To jednak nie wyczerpywało tematu i sprawa w dalszym ciągu pozostawała otwarta, ponieważ nadal nie było pewności, co dalej zrobi Kojima. Jak będzie wyglądał jego kolejny projekt? Jako że nie ciążyła już na nim presja ze strony Konami, mogliśmy się w zasadzie spodziewać absolutnie wszystkiego. Sony dało twórcy wolną rękę i furę pieniędzy. Efekt jego pracy przechodzi najśmielsze oczekiwania.

Koniec świata

Jedna z teorii ewolucji głosi, iż świat powstał w wyniku Wielkiego Wybuchu. Jak się okazało, również na wybuchu, a raczej kilku wybuchach, miał się skończyć. Nie był to definitywny koniec, Ziemia i ludzkość nie zniknęła ot tak. Bardziej chodziło tu o koniec porządku, jaki znamy. Życie rodziło się i umierało, zarówno ludzie, rośliny, jak i zwierzęta pojawiały się i dopełniały swego żywota. Ten niekończący się krąg egzystencji został jednak niespodziewanie przerwany, a śmierć zmaterializowała się w postaci licznych anomalii. Od czasu “ostatecznych wybuchów” Ziemię zaczął oblewać temporalny deszcz, który przemieszcza w czasie każdą żyjącą materię, powodując jej natychmiastowe starzenie. W jego wyniku umarła większość roślin oraz zwierząt, przez co planeta stała się niemalże jałowa. Jak można się domyślić, w wyniku opadu ucierpiała także ludzkość, lecz akurat w jej przypadku nie był to jedyny problem, który przyszedł po apokalipsie. Na świecie pojawili się Wynurzeni, tajemnicze i zarazem zabójcze istoty. Co gorsza, dla większości ludzi pozostawali oni niewidoczni i tylko garstka była w stanie ujrzeć zagrożenie. Te niewidzialne demony przyciągała śmierć, przez co każdy umierający człowiek stanowił potencjalne zagrożenie dla swoich pobratymców, bowiem każdy trup oznaczał pojawienie się Wynurzonych i kolejne rozprężenie, czyli wybuch. Co działo się dalej z umarłymi? Krążą słuchy, że dołączali oni do demonicznych zastępów, zatem aby tego uniknąć, należało skremować ciało. Nie każdy jednak mógł umrzeć, gdyż zaburzenie kręgu życia spowodowało, iż pojawiła się bardzo wąska grupa tak zwanych “repatriantów”, którzy wracali z krawędzi śmierci do żywych. Tym niemniej, tak dla nich, jak i każdego innego człowieka, zagrożeniem w dalszym ciągu pozostawało unoszące się w powietrzu chiralium, które ulatywało z umierającej materii i rzecz jasna przyciągało Wynurzonych. Wszystkie te utrudnienia spowodowały, iż upadła cywilizacja jaką dziś znamy, infrastruktura zniszczała, a ludzie zamknęli się w małych enklawach. Pewnym jednak było, iż ludzkość nie przetrwa w odosobnieniu i tylko zjednoczona jest w stanie poradzić sobie w tych trudnych chwilach. Na szczęście znaleźli się tacy, którzy podzielali tę wizję, a wśród nich była prezydent Stanów Zjednoczonych oraz grupa ludzi z organizacji Bridges. Jednym z członków tego stowarzyszenia jest oczywiście bohater gry, kurier Sam Porter, który początkowo nie podziela entuzjazmu swoich współtowarzyszy. Z czasem jednak także i on zmienia zdanie. Właśnie tak wygląda fabuła Death Stranding w pigułce.

Więcej niż tylko gra

Streściłem ją nie bez powodu, gdyż istnieje szeroka grupa niedowiarków, którzy bez większej refleksji określają grę mianem “symulatora DHL”, niemającego nic nadzwyczajnego do zaoferowania. Chyba nie da się być w większym błędzie, lecz aby do tego dojść, należy oczywiście wykazać się pewną wnikliwością i poświęcić produkcji dłuższą chwilę. Jak na Kojimę przystało, historia w Death Stranding jest co najmniej enigmatyczna, pełna tajemnic i napisana z fantastycznym rozmachem. Tak jak przy poprzednich grach japońskiego producenta, nietrudno tu zatopić się w rozgrywce, kompletnie tracąc poczucie czasu, zwłaszcza ze względu na filmowy charakter produkcji. Długie, wypełnione dialogami, ładunkiem emocjonalnym i fabularnymi przesłankami cutscenki zdają się stanowić esencję gry, a przechodzenie kolejnych etapów to tylko łącznik pomiędzy nimi. Obcowanie z tą produkcją staje się zatem czymś na miarę oglądania interaktywnego filmu, w którym mamy duży wpływ na poczynania bohatera. Nie jest to jednak poziom znany z dzieł firmy Telltale. Death Stranding stoi nieporównywalnie wyżej.

Connecting people

Przechodząc do meritum, o co tak naprawdę chodzi z całym tym… chodzeniem?
Na początku gry, po drobnym spacerze, trafiamy na moment, kiedy w wyniku samobójczej śmierci jednego z mieszkańców z powierzchni ziemi znika jedno z miast Stanów Zjednoczonych. Wybuch oczywiście dosięga naszego bohatera, lecz okazuje się on jednym z repatriantów, dzięki czemu wraca do świata żywych z drobną pomocą organizacji Bridges. Dowiadujemy się także, że nasz bohater to rzekomo syn umierającej prezydent Stanów Zjednoczonych, a jego prawdziwe nazwisko brzmi podobno Strand. W tym wypadku, jak na Kojimę przystało, sprawa również nie jest taka prosta, ale tego dowiadujemy się dopiero w późniejszej części gry. Tuż po śmierci Bridget Strand, na jej następczynię zostaje wybrana Amelie Strand, jej córka, która wyruszyła z ekspedycją mającą na celu połączenie poszczególnych miast. Problem w tym, że Amelie została porwana i jest przetrzymywana jako zakładniczka. Niemniej jednak może się kontaktować z organizacją Bridges. Ona, podobnie jak Sam, jest wyjątkowa, gdyż nie starzeje się, a wszystko to wynika z faktu, iż jej ciało znajduje się na Plaży, czyli w miejscu stanowiącym krawędź pomiędzy światem żywych i martwych. To właśnie tam trafia nasz bohater po każdej śmierci. Zakręcone, prawda? Ale czy poszczególne części Metal Gear Solid nie były tak samo pokręcone? Przecież właśnie dzięki tym smaczkom gry Kojimy wybijały się ponad inne tytuły, i właśnie za to je uwielbiamy. Wracając jednak do Death Stranding, Sam Porter Bridges vel Sam Strand ostatecznie decyduje się wyruszyć w drogę, aby raz jeszcze połączyć Stany Zjednoczone i uwolnić Amelie, swoją rzekomą siostrę. Tak więc zaczynamy swoją wielką podróż, podczas której przyjdzie nam przenosić różnego rodzaju fanty pomiędzy poszczególnymi bazami. Po drodze natrafimy na porzucone paczki, za dostarczenie których dostaniemy dodatkowe punkty. Na co nam te punkty? Na dodatkowy sprzęt, taki jak drabiny, liny czy chociażby mobilne stacje, w których będziemy mogli pozostawić nadprogramowy bagaż. Każdy z tych elementów znacznie ułatwia poruszanie się po nieprzyjaznym, górzystym terenie, nie ma zatem co oszczędzać na dodatkowych drabinach czy innym tego typu wyposażeniu. Oczywiście w grze pojawia się także broń, lecz koniec końców będziemy z niej korzystać naprawdę rzadko. Wszystko to oczywiście swoje waży, a niezależnie od tego, jak mocarnie Sam Porter by nie wyglądał na materiałach promocyjnych, jego udźwig jest ograniczony. Warto zatem dwa razy się zastanowić, co ze sobą zabrać, zanim wyruszymy w dalszą drogę, zwłaszcza że im więcej mamy na sobie ładunków, tym trudniej nam się poruszać. Jeśli przesadzimy, możemy najzwyczajniej w świecie zaliczyć efektowną “glebę”, zniszczyć paczki i zrobić sobie “kuku”. Owszem, nie jest łatwo zabić naszego bohatera, ale nie warto też przeciągać struny.

To nie wszystko

Mimo, że Death Stranding jest grą ściśle dla pojedynczego gracza, to posiada ona ciekawe rozwiązanie, które momentami sprawia wrażenie, jakbyśmy grali w grę multiplayer. Mianowicie chodzi tu o pozostawiony przez innych graczy sprzęt oraz paczki. Od czasu do czasu można się natknąć na rozrzucone fanty, pozostawione przez kogoś w innej rozgrywce. Co więcej, za pozostawiony sprzęt możemy dawać “lajki”, co stanowi oczko puszczone w stronę graczy (i za to duży plus dla producentów). Po drodze możemy się oczywiście natknąć na Wynurzonych lub renegatów, którzy spróbują przejąć nasz ładunek, trzeba zatem pamiętać o pewnej dozie ostrożności, lecz w tym wypadku bardzo przydatne okazują się pojazdy, dzięki którym możemy szybciej przerzucać towar oraz uciekać przed bandytami. Nie poruszyłem jeszcze jednej dość kluczowej rzeczy, która od pojawienia się pierwszych doniesień i materiałów reklamowych rodziła wiele pytań. Słowo “rodziła” jest tu nie bez znaczenia, gdyż zamierzam wspomnieć o “przenośnym dziecku”, które bohater ma ze sobą w trakcie gry. Czym ono jest i do czego służy? Choć pytania te wydają się odrobinę nie na miejscu, to najlepiej odnoszą się do sytuacji. Owo dziecko, a raczej dzieci, bo egzemplarz naszego bohatera nie jest jedyny, urodziły kobiety będące w stanie wegetatywnym, przez co stanowią one łącznik pomiędzy światem żywych i martwych. Dzięki temu “ełdeki”(Łącznikowe Dzieci) są w stanie wykrywać Wynurzonych. Uprzedzając pytania – żyją i mają się dobrze, o ile gracz będzie o nie dbał, a więc unikał głębokiej wody, Wynurzonych i przewrotek. Mile widziane jest dynamiczne bieganie, skakanie, zjeżdżanie na linie, no i delikatne kołysanie. Nucenie piosenek do snu także zda egzamin. Serio, jest taka opcja.

Piękna ta apokalipsa

Oprawa graficzna gry to absolutny majstersztyk. Death Stranding, podobnie jak Crysis lata temu, wznosi aspekty wizualne na niespotykany dotychczas poziom. Otaczający bohatera świat wygląda po prostu pięknie, lokacje zaprojektowano z niesamowitym rozmachem i przywiązaniem do detali zarazem. Kolejna podróż po bezkresnych górskich krainach to czysta przyjemność. Czasami naprawdę warto nadłożyć drogi albo darować sobie podróż pojazdem, tylko po to, żeby wdrapać się na jakąś górę i obejrzeć okolicę. Aż nie chce się wierzyć, że gra może tak wyglądać. Zmiana warunków atmosferycznych przebiega w niezwykle płynny sposób, a co najciekawsze nie pozostaje ona bez wpływu na postać. Wiatr szybciej męczy Sama, a temporalne opady niszczą paczki. Tak samo świetnie prezentują się modele oraz animacje postaci. Motion capture został przeprowadzony z szaleńczym wręcz przywiązaniem do szczegółów, przez co postacie do złudzenia przypominają swoich żywych odpowiedników. Koniecznie trzeba przy tej okazji wspomnieć, że sama obsada robi ogromne wrażenie. Norman Reedus, Mads Mikkelsen czy Guillermo del Toro to aktorzy, których spodziewalibyśmy się przy największym hollywoodzkim hicie, a grają oni pierwsze skrzypce w najnowszej produkcji Hideo Kojimy. Idealnego całokształtu dopełnia obłędne udźwiękowienie gry. Dialogi brzmią fantastycznie; są naturalne i niewymuszone, natomiast jeszcze lepiej robi się, kiedy wkraczamy na bezdroża. Gwiżdżący wiatr, odgłosy kroków czy echo niosące się po górskich szczytach brzmią wprost fenomenalnie i budują niesamowity klimat podczas podróży. Jakby tego było mało, od czasu do czasu w tle rozbrzmiewa powolna i melancholijna, ocierająca się o ambient muzyka, która potrafi wywołać ciarki na grzbiecie. Death Stranding to prawdziwa uczta dla oka i ucha najbardziej wybrednego gracza.

Pośpiech złym doradcą

Choć na pierwszy rzut oka rozgrywka, oparta na przenoszeniu przesyłek pomiędzy punktami może nie prezentować się szczególnie porywająco, zwłaszcza mając na uwadze współczesne gry akcji, to w rzeczywistości ma ona drugie dno i aby je dostrzec, trzeba poświęcić grze dłuższą chwilę. Death Stranding to nie jest kolejne Call of Duty czy inny tasiemiec, w którym gnamy na złamanie karku poprzez mniej lub bardziej tunelowe mapy, żeby ustrzelić jak największą ilość fragów. Tutaj trzeba zatrzymać się na moment, przemyśleć drogę którą obierzemy, a żeby wyklarować sytuację, w jakiej znajduje się bohater, trzeba przywiązywać uwagę do dialogów i zbierać informacje na temat rozległego świata gry. W tej produkcji Hideo Kojima zawarł metaforę relacji międzyludzkich, budowania więzi i otwierania się na drugiego człowieka. Poruszający się pomiędzy poszczególnymi węzłami Sam łączy mieszkających w nich ludzi poprzez rozbudowaną sieć chiralną i to stanowi jego prymarny cel, dostarczanie paczek jest w rzeczywistości jedynie dodatkiem. Tylko razem ludzie są w stanie przeciwstawić się śmierci i zapomnieniu. Nie bez znaczenia pozostaje również przemiana bohatera, który w miarę rozwoju gry coraz bardziej i wykazuje coraz więcej empatii. Gra pokazuje, że pojednanie i współpraca jest jedynym ratunkiem w obliczu kataklizmu i nie tylko.

Za udostępnienie egzemplarza gry do recenzji dziękujemy PlayStation.

 

 

Nasza ocena: 10/10

Death Stranding to produkcja monumentalna, która obecnie jest, i zapewne przez długi czas pozostanie, jedyna w swoim rodzaju. Fabuła o metaforycznym wyrazie, dopracowana i nietuzinkowa rozgrywka, a do tego olśniewająca oprawa czynią tę grę arcydziełem. Panie Kojima, czekamy na więcej!

Grafika: 10/10
Udźwiękowienie: 10/10
Fabuła: 10/10
Grywalność: 10/10
Exit mobile version