Site icon Ostatnia Tawerna

Jakże piękna katastrofa — recenzja komiksu „Devilman!”, t. 1

Czy manga z lat 70. to pozycja tylko dla kolekcjonerów? Niekoniecznie, zwłaszcza jeśli jest to pełen akcji horror shounen. Brzmi niespójnie? Nawet nie macie pojęcia, jakie absurdy was czekają!

Bam, buch, jebut, cycki

Możliwe, że widzieliście na Netflixie anime pod tym tytułem. Obie produkcje są ze sobą powiązane, ale na oryginał patrzycie dopiero teraz: kampową mangę shounen z 1972 roku. Go Nagai zredefiniował tu gatunek, przesuwając go w stronę body horroru. Z naciskiem na body.

Pomysł na Devilmana wydaje się bardzo prosty — kiedyś światem rządziły demony, okrutne, kochające przemoc istoty. W wyniku (między innymi) zmian klimatycznych musiały oddać pole ssakom, a wreszcie ludziom. Teraz wracają, żeby odebrać, co ich i pozabijać wszystkich, a jedynym sposobem na walkę z nimi jest dać się opętać, zachowując przy tym ludzką naturę. Brzmi jak standardowa przygodówka dla dzieciaków? No to uwaga: już w pierwszych scenach może was zastanowić fizyczność istot wyglądających na „tych dobrych”. Na kolejnych zorientujecie się, że będzie nieprzyzwoicie, a vagina dentata to tylko jeden malutki kroczek w pochodzie szalonej wyobraźni Nagaiego. No i demolka, demolka będzie krwawa, długa, brutalna i doprowadzona do absurdu. Wszystko będzie odrywane i rozrywane. No, może oprócz wspomnianych tu biustów, które ewidentnie służą do ocieplania świata przedstawionego.

Co dalej z przygodami? Mamy tu głównego bohatera, standardową sierotkę, łagodnego, tchórzliwego chłopaka, którego znacznie atrakcyjniejszy towarzysko kolega namawia do zostania obrońcą ludzkości. Jest jeszcze koleżanka pakująca protagonistę w szkolne bójki w imię dobrej zabawy. Brzmi idiotycznie? Zdaje się, że takie właśnie ma być.

Koniec świata, jak cudownie to brzmi

Co by nie mówić, Akira staje się Devilmanem nie dla własnej rozrywki, ale ze szlachetnych pobudek. W długim, patetycznym do bólu zębów dialogu z przyjacielem poznaje ukrytą historię świata, zaczyna rozumieć, w jakim szambie wylądowała ludzkość i podejmuje walkę. Kolejne rozdziały rozwijają się jak na shounen przystało: akcję posuwają do przodu kolejne walki ze szkolnymi dręczycielami lub bezczelnymi demonami. Czasem ktoś przypadkiem zgubi ubranie i bieliznę – zwykle jakaś panna. Demony ciuchów nie noszą.

Devilman zmierza stosunkowo szybko (ale jeszcze nie w tym tomie) do bombastycznego finału na wysokim C, czego pewnie już się spodziewacie, jeśli znacie którąkolwiek animację na jego podstawie. Nie da się go przy tym traktować zbyt serio, począwszy od estetyki miotającej się między Tezuką i zinem, pełnej obcisłych koszul i spodni-dzwonów, dociągniętych do cartoonowej przesady ekspresji bohaterów, grubej krechy i głębokiego mroku ponurych myśli człowieka-demona. A skończywszy? No, chyba na tych nieszczęsnych cyckach…

Chcę usłyszeć ten huk!

Możecie odnosić wrażenie, że mam uzasadnione wątpliwości co do wydawania Devilmana w ZOZZ. Jest niepoprawny politycznie, przesadnie patetyczny, motywacje bohaterów są tu dziurawe jak durszlak kościoła spaghetti… A ja właśnie to pokochałam w mandze Nagaiego! Nie mam zamiaru doprawiać jej pseudofilozofią, chociaż znajdziecie i takie interpretacje, całość czerpie przecież z katolickiego lore. Czasami krwawy absurd podbity bohaterską misją jest właśnie tym, czego potrzebujemy. Zwłaszcza jeśli jego autor nie sugeruje, że tworzy wiekopomne dzieło.

Wątpliwości mogę mieć do… posłowia. Zostało przejęte z innego ekskluzywnego wydania mangi; Nagai wspomina w nim o kolorowych stronach, których nie ma (w każdym razie w wersji z miękką okładką). Żal i smuteczek, ot co. Chętnie przygarnęłabym pod dach chociaż tę kolorową okładkę, którą wydawnictwo pokazało na przykład w poście reklamującym serię.

Jeśli szukacie czegoś podobnego do Devilmana, bo ponad 650 stron to za mało, zainteresujcie się serią Prison Pit Johnny’ego Ryana przepięknie przetłumaczoną przez Łukasza Kowalczuka (te onomatopeje!), a wydaną przez Słowobraz. Tylko musicie być pełnoletni i otwarci na szlamową estetykę. To znacznie bardziej groteskowa, mroczna i nierzadko obrzydliwa historia, która sponiewiera was emocjonalnie — godny współczesny następca brutalnych kuriozów XX wieku.

Podobno pierwszy tom Devilmana świetnie się sprzedaje, więc chyba nie potrzebujecie dodatkowej zachęty. Jeśli nie widzieliście anime Netflixa, mogę dodać, że ta grubaśna manga może leżeć na waszej półce gdzieś niedaleko Komornika Gołkowskiego lub jego Sybirpunka. Z podobnych klimatów wyrasta też wiele nowych horrorowych mang, ale komiks Nagaiego ma w sobie niezmierzone pokłady nonsensu, który nadaje mu lekkości i humoru.

A tak oto prezentowało się włoskie inro do serialu na podstawie anime:



Nasza ocena: 8,5/10

Sporo stron czarno-białej, ale przyzwoicie krwawej akcji ratowania świata przed demonami. Plus golizna i absurd. Klasyka mangi!

Fabuła: 7/10
Bohaterowie: 8/10
Warstwa wizualna: 10/10
Wydanie i korekta: 9/10
Exit mobile version