Obecnie żyjemy w świecie przepełnionym wirtualną rzeczywistością. Otwiera ona nowe możliwości w wielu dziedzinach. Chcąc pokazać nam, jak bardzo zgubne są takie nowinki techniczne, brytyjskie studio Baloon and Kindle Entertainment stworzyło coś, co mocno wstrząśnie widzem. Kiss me first jest produkcją, która powstała na bazie powieści o tym samym tytule autorstwa Lottie Moggach.
Serial skupia się na historii samotnej nastolatki uzależnionej od gry internetowej i konsekwencjach, jakie niesie bezgraniczne zaufanie do nieznajomego. Pytanie brzmi: czy ten tytuł jest na tyle dobry, że warto poświęcić na niego czas?
VR
Bardzo łatwo jest wpaść w szpony wirtualnego nałogu, kiedy nasze życie daleko odbiega od tego, czego pragniemy. Główną bohaterkę, Leilę, poznajemy w momencie, kiedy umiera jej matka. To traumatyczne wydarzenie wydaje nie nie wpływać na psychikę dziewczyny, która jest zbyt zajęta fikcyjnym światem, że nie przejmuje się tak przyziemnymi rzeczami, jak jakiekolwiek odczucia. Zostając ze znikomymi środkami do życia musi zacząć pracować, by samodzielnie się utrzymać. Nie wydaje się to sprawiać jej większego problemu, jednak jej motywacje do tego nie są odpowiednie. Zamiast przeznaczać pieniądze na istotne rzeczy, Leila większość z nich wydaje na abonament do gry. Jej nastawienie drastycznie się zmienia, kiedy poznaje osobiście jedną z wirtualnych koleżanek – Manię. To dzięki niej zaczyna interesować się grupą, do której ona należy i możliwością wstąpienia w jej szeregi. Nie zdaje sobie jednak sprawy, jak bardzo jej życie się skomplikuje, kiedy zostanie wplątana w chorą pajęczą sieć.
Nigdy nie wiesz, kto cię podgląda
Ucieczka w wirtualną rzeczywistość sprawia, że bohaterowie mają problem ze zbudowaniem normalnej relacji z drugim człowiekiem. Słaba psychika okazuje się piętą Achillesową graczy, która pozwala ich fałszywemu przyjacielowi, Adrianowi, na manipulacje nimi. Jak widać, wcale nie trzeba działać fizycznym przymusem, by nakłonić kogoś do zabicia drugiej osoby. Morderca skupia się na najsłabszych i pośrednio skłania ich do autodestrukcji. Na początku obiecuje wszystko na czym im zależy – możliwość przynależności, azyl, odcięcie się od patologicznej rodziny czy uniknięcie samotności. Potem jego wpływ staje się tak silny, że gracze zrobią każdą rzecz, której zapragnie ich guru. Można tę grupę śmiało przyrównać do samobójczej sekty Świątyni Ludu. Tylko że tutaj grupa nosi nazwę Czerwona Pigułka, nazwą nawiązując do sceny z Matrixa, w której Morfeusz dawał Neo do wyboru dwie tabletki: niebieską, pozwalającą dalej żyć złudzeniami i udawać, że jest się normalnym członkiem społeczeństwa oraz czerwoną, która miała pokazać prawdę o otaczającej rzeczywistości. Zarówno w Matrixie, jak i w tym serialu postacie w większości wybierają czerwoną pigułkę, tylko że „pigułka” bohaterów okazuje się drastycznie kończyć ich życie. Słabym punktem Kiss me first jest niestety niewystarczające przedstawienie Adriana jako wielkiego antagonisty i człowieka dwulicowego. Jego wszechmoc i wszechobecność nie jest odpowiednio wyjaśniona, a przeskakiwanie ważnych etapów manipulacji sprawia, że widzimy tylko i wyłącznie rezultat działań tego chłopaka, co nie daje zamierzonego efektu.
Trzyma w napięciu?
Kiss me first to jedna z nielicznych produkcji Netflixa, którą ogląda się z zapartym tchem (niekoniecznie w pozytywnym znaczeniu). Pomimo, że w pewnych momentach uczucie ciągłego niepokoju jest świetnie zbudowane, serial wywołuje umysłową niewygodę, która aż do samego końca nie chce puścić. Dostajemy więc dokładnie to, co niekoniecznie chciałoby się otrzymać od dobrego dreszczowca – marne napięcie. Jedną z kilku dobrych rzeczy jest tutaj ścieżka dźwiękowa, pozwalająca nam lepiej wczuć się w klimat opowiadanej historii oraz gra aktorów, która jest naprawdę dobra, odznaczająca się realnością czy będąca pozbawiona sztuczności mowy lub ruchów jak u niektórych początkujących odtwórców. Widać, że wszyscy włożyli mnóstwo wysiłku w jak najlepsze odegranie swojej roli. Pod tym względem jestem naprawdę mile zaskoczona. Dzięki Simony Brown, grana przez nią Tess/Mani wypada przekonująco jako miotająca się pomiędzy depresją i manią dziewczyna, która podejmuje fatalne decyzje. Nawet młodziutki Samuel Bottomley w roli Bena/Deniera daje radę wzbudzić w widzu emocje. Pomimo najszczerszych chęci poznanie bliżej reszty postaci nie jest możliwe. Więzi i zależności, jakie panują w grupie, są potraktowane po macoszemu i musimy wierzyć na słowo, że między członkami jest ta silna i skomplikowana relacja. Ci, którzy oglądali, mogą twierdzić, że serial jest zwyczajnie nudny. Możliwe. Każdy ma swoją opinię i aby wiedzieć, czy Kiss me first przypadnie nam do gustu, najpierw trzeba go obejrzeć.
Czy uczucie niewygody minie?
Tego nie jestem w stanie powiedzieć. Pierwszy sezon, pomimo że sześcioodcinkowy, pozostawia uczucie niedosytu. Chciałoby się więcej, jednak nie jest nam to dane. Działa zupełnie jak działka wirtualnego narkotyku, której efekt szybko wyparowuje, sprawiając, że nasza psychika prosi o kolejną dawkę. Odpowiadając na pytanie ze wstępu: serial warto obejrzeć. Chociażby po to, by się samemu przekonać, czy inni mają rację. Historia w Kiss me first jest naprawdę dobra i na czasie, bardziej przypomina jednak dramat niż dreszczowiec. Doskonały pomysł na fabułę jest odpowiednio wykorzystany, a dróg na rozwinięcie akcji pojawia się wiele. Tylko mam nadzieję, że w następnym sezonie producenci zadbają o większą logikę scenariusza.
Nasza ocena: 7,5/10
Serial mogący zaskoczyć, więc nie warto go skreślać już na samym początku.Fabuła: 7/10
Bohaterowie: 7/10
Oprawa wizualna: 8/10
Oprawa dźwiękowa: 8/10