Site icon Ostatnia Tawerna

Im mniej Danny’ego — tym lepiej. Recenzja 2. sezonu „Iron Fist”

Najgorzej przyjęty serial Marvela zrealizowany dla Netflixa. A na pierwszym planie najmniej lubiany członek The Defenders. Czy w drugiej serii coś się poprawiło? I czy poprawa ze słabej produkcji na średnią wystarczy, by polecać ją innym widzom?

Pięść kontra pięść

Pierwsza zmiana na lepsze, jaką da się zaobserwować, dotyczy scen walk. Twórcy zebrali w końcu spore bęcki za niedopracowane i nudne sekwencje, w których brał udział aktor niezbyt obyty w jakiejkolwiek sztuce walki. Teraz — po przejęciu posady koordynatora walk, przez pracującego wcześniej na planie Czarnej Pantery Claytona Barbera — widać znaczną poprawę. Także Finn Jones, grający Danny’ego Randa, wziął się za siebie i faktycznie można mu uwierzyć, że spędził jakiś czas trenując wschodnie sztuki walki w odciętym od cywilizacji klasztorze. Może nie kilkanaście lat, ale na pewno kilka miesięcy.

Jednocześnie jednak brakuje tutaj oryginalnego stylu. Nie znajdziemy tu ciekawych ujęć, zabiegów montażowych i przyciągającej oko pracy kamery. Wiele lokacji to standardowe nowojorskie punkty turystyczne, jak deptak z widokiem na most Brooklyński, który widzimy w całym sezonie dwukrotnie. Nowy Jork to w końcu wielkie i różnorodne miasto, pełne ciekawych miejsc, a Chinatown na pewno zasługuje na lepszą reprezentację. Ale ta krajobrazowa nuda właściwie pasuje do nie trzymającej się kupy ścieżki dźwiękowej i tej okropnej czołówki, z której nikt jakoś nie chciał zrezygnować (a ja dziękuję Netflixowi za opcję jej pominięcia).

To on jest Nieśmiertelnym McGuffinem

Danny Rand, niezwykle irytujący w pierwszym sezonie, przeszedł zmianę — i to na lepsze. Nie zmienia to faktu, że zamiast denerwować innych bohaterów i przy okazji widza, stał się postacią pozbawioną charyzmy, czaru i sprytu. Trudno powiedzieć, czy to przez nieumiejętne wykorzystanie okazji na rozwój tej postaci (usunięcie jego irytujących cech nie wystarczy, by go polubić — trzeba je czymś wartościowym zastąpić), czy niezdolność Finna Jonesa do wykrzesania z siebie czegoś więcej niż ponura irytacja lub nieprzekonujące cierpienie, o jakiejkolwiek chemii między nim, a resztą obsady, nie wspominając.

Wygląda poza tym na to, że twórcy serialu zdają sobie sprawę, że to właśnie Rand jest najsłabszym ogniwem tego serialu i odsuwają go od akcji kiedy tylko mogą, sięgając nawet po okulawienie i pozbawienie go mocy. W to miejsce dostajemy wtedy wątki Colleen pracującej z Misty Knight, konfliktu rodzeństwa Meachumów, Mary oraz jej drugiej osobowości oraz zyskującego coraz większą moc Davosa. Z jednej strony miło zobaczyć rozwój postaci pobocznych, szczególnie przyrodniego brata z K’un-Lun lub próbującej odnaleźć swoje miejsce Colleen, ale z drugiej… Obrona Nowego Jorku na wzór Daredevila, którą Danny obiecał Mattowi Murdockowi w finale The Defenders, zostaje zredukowana do minimum (podobnie, jak śmiertelnie nudne wątki biznesowe, ale to akurat liczę na plus). Do tego dostrzegalne są podobieństwa z innymi marvelowskimi produkcjami. Próby zaprowadzenia pokoju między zwalczającymi się gangami kojarzą się z serialem Luke Cage, a Mary Walker i jej zaburzenia dysocjacyjne przywołują znowu Jessicę Jones. Te pomysły zrobiłyby lepsze wrażenie w Iron Fist, gdybyśmy nie widzieli ich kilka miesięcy wcześniej.

Mocniej, lepiej, szybciej?

Trzeba jeszcze dużo pracy, by Iron Fist stał się bardzo dobrym serialem i dogonił swoje marvelowsko-netflixowe rodzeństwo. Przyznaję jednak, że w przeciwieństwie do tamtych trzech tytułów, poziom w tej produkcji został podwyższony, podczas gdy z Daredevilem czy Jessicą Jones było odwrotnie. Drugi sezon przygód białego chłopca w Chinatown liczy mniej odcinków, co też wydaje się być lekcją wyciągniętą z błędów Marvela przy wyżej wymienionych produkcjach, który nie mógł długo odpuścić formatu trzynastu epizodów.

Ale to wszystko nie oznacza, że teraz z czystym sumieniem poleciłabym komuś przygodę z Iron Fist — szczególnie, że musiałby zacząć ją od obejrzenia pierwszej serii. To nadal serial nie więcej niż średni, z niewieloma mocnymi punktami i masą zmarnowanego potencjału.

Nasza ocena: 5,7/10

Ktoś posłuchał przynajmniej części narzekań, a zmiany wyszły produkcji na dobre. Szkoda tylko, że wymiana Finna Jonesa na kogoś z charyzmą raczej nie przejdzie.

Fabuła: 6/10
Bohaterowie: 6/10
Oprawa wizualna: 6/10
Oprawa dźwiękowa: 5/10
Exit mobile version